Zamach
Przed wiejskim zajazdem z grubych bali zatrzymał się czerwony samochód sportowy, z którego wysiadł ubrany na czarno kierowca. Miał skórzaną kurtkę oraz hełm z dużą przyłbicą, która jednak była czarna i dość szczelnie skrywała tożsamość swojego właściciela. Było około godziny 10 rano. Na ganku przed zajazdem siedziało dwóch okolicznych rozrabiaków, przyglądali się jednak przybyszowi bez większych emocji. Jeden z nich stwierdził, że to jakiś pajac, z którego jednak zajazd żyje.
Tajemniczy jeździec wszedł do lokalu i stanął na środku, a następnie czekał. Zignorował kilkukrotne dopytywanie się kelnerki, czy coś podać, a potem czy jest jakiś problem. Po tym ostatnim pytaniu kierowca TIR-a spożywający schabowego z frytkami, który siedział przy najbliższym stoliku, wstał i podszedł do mężczyzny, a następnie próbował zdjąć mu hełm. Był przy tym wulgarny, jak zeznali potem świadkowie. Kierowca TIR-a padł na podłogę rażony prądem. Nikt więcej nie wstał od stolika.
Czarny jeździec podszedł do kontuaru, ku rosnącemu przerażeniu obsługi, położył na nim małą wizytówkę zadrukowaną stroną do spodu, po czym wyszedł. Wsiadł do czerwonego samochodu i szybko, choć bez pisku opon, odjechał z miejsca zdarzenia.
Bez dalszej zwłoki zadzwoniono po pogotowie oraz policję. Kierowcę TIR-a zabrano do najbliższego szpitala, jego stan — choć poważny — jest już stabilny. Policja spisała zeznania świadków, wyjątkowo spójne w przebiegu, choć znacznie rozbieżne jeśli chodzi o wygląd samego intruza, który wtargnął w spokojne przedpołoudnie klientów zajazdu. Sprawa byłaby utknęła w martwym punkcie, gdyby nie wizytówka, którą zostawił na kontuarze. Policjanci odwrócili i zadzwonili pod numer tam się znajdujący.
— Jak to, moje nazwisko? — spytałem zdziwiony.
Zaangażowałem Krwawego Romea, żeby dotrzeć szybciej na miejsce. Oględziny miejsca niewiele mi powiedziały. Nigdy nie byłem w tym zajeździe. Policja, która nie mogła sprawiać wrażenia zbyt sprawnej, zaczęła wypytywać o moje alibi. Pożałowałem, że się w ogóle stawiałem na miejscu. Powinni sami po mnie przyjechać. W połowie pytań do lokalu wszedł Romeo, który się wcześniej zapodział gdzieś na zewnątrz i przyniósł drugi (po wizytówce) przełom w sprawie. — Wiem, jakim samochodem mógł przyjechać — oznajmił.
Wizytówka, że jeszcze wrócę, nie była moja. Nie miałem zresztą swoich wizytówek. Moje imię i nazwisko napisane było ręcznie nad wydrukowanym numerem telefonu. Policja wzięła się za namierzanie numeru. Co prawda, dodzwonili się do mnie, ale numer nie był mój. Musiało być zrobione jakieś przekierowanie.
— Co to za samochód? — spytał detektyw.
— Jeden z tych dwóch opryszków zagadał mnie, że tamten koleś miał podobny. Zacząłem więc z nimi rozmawiać, a następnie pokazywać różne modele na moim telefonie, aż w końcu nie mieli wątpliwości. Powinniście szukać czerwonej toyoty celiki V generacji, tej z otwieranymi światłami. Wygląd maski sugerowałby, że mamy do czynienia z edycją Carlos Sainz.
— Świetna robota — powiedział detektyw. — Moi ludzie wszystko spiszą i zaczną poszukiwania. — Spojrzał na mnie. — Jak pan myśli, kto to może być?
— Nie mam pojęcia.
Wyszedłem przed zajazd, żeby obejrzeć miejsce, gdzie stał samochód. Tym, co zwróciło moją uwagę, to dużo drobnych liści, jakby samochód je co najmniej gubił. Dwóch miejscowych rozrabiaków nadal siedziało na ganku, doskonale bawiąc się byciem w środku oka cyklonu. Liście były bardzo dziwne, ponieważ pochodziły z drzew, jakie można spotkać w lesie. Tajemniczy jeździec był bezpośrednio przed zajazdem w lesie. To był jakiś trop.
Nagle z zajazdu wyszedł energicznym krokiem detektyw. — Namierzyli samochód — powiedział. Wsiedliśmy do jego samochodu, pomachałem Romeowi i ruszyliśmy szybko w stronę pobliskiej opuszczonej fabryki. — Dostaliśmy anonimową informację, nasz patrol tam podjechał i samochód był na miejscu. Kierowcy brak.
Piętnaście minut później byliśmy na miejscu. Przed opuszczoną od lat i dawno rozkradzioną fabryką stał policyjny radiowóz. W środku jednak nikogo nie było. Detektyw wyciągnął pistolet. Weszliśmy do środka. Nieopodal czerwonej toyoty leżeli dwaj policjanci. Spojrzałem do góry, ale nikt nie stał na przęsłach powyżej. — Zabierz policjantów i zmywaj się — powiedziałem detektywowi. — Ta sprawa jest większa niż twoje uprawnienia.
Detektyw posłuchał mojej rady. Kiedy byłem sam, zawołałem: — Możesz się pokazać! — Jak na zawołanie, pojawił się osobnik w kasku i skórzanej kurtce. Wyszedł zza kolumny obok samochodu.
— Długo udało ci się trzymać z dala od lasów — powiedział przetworzonym przez wokoder głosem.
— Nie ja wybierałem trasę, no cóż — odparłem. — Kiedy ujrzałem liście dzisiaj, pomyślałem, że to po prostu niemożliwe, potem jednak mnie naszło, że to tylko… wysoce nieprawdopodobne, żeby drzewoludy tak daleko zaszli z technologią kopiowania ludzi. Lecz oto jestem.
— Dziś zginiesz — oznajmiła lakonicznie maszyna wcisnięta w obcisłe ubranko.
Jeździec uniósł ręce do góry i usłyszałem jakiś metaliczny łoskot. Spojrzałem do góry i ujrzałem, że w jakiś sposób unosi się nade mną jakaś stara maszyneria, wyrwana z betonu. Maszyneria unosiła się tak chwilę, po czym […]
(brakujący fragment)