Aubrey De Los Destinos prezentuje

Wyrocznia

Utrata

Maciej Muchoborski nie był bardzo rad, gdy dowiedział się o ucieczce Alojzego Glaubensteina do innego wymiaru, ale w pierwszej chwili odpuścił, co mnie ucieszyło, bo nie wyobrażałem sobie ścigania osobnika na tyle potężnego, by wynieść się do Hikikomorii. Lub głupiego. Według jednak niektórych głupota znacznie niebezpieczniejsza jest od zła. Głupiec nie potrafi przestać. Tak minęło kilka tygodni, Maciek miał jakieś klasyczne śledztwo bez udziału sił nadprzyrodzonych, a ja zajmowałem się swoimi sprawami. Było nieźle. Niestety wtedy pojawił się Maciek i zaczęło się od nowa. Z jakiegoś powodu ta sprawa nie dawała mu spokoju.

— Więc nie odpuścisz? — spytałem, widząc jego zawziętą minę.

— Nie — odparł Maciek. — On nie może się tak wywinąć. Normalnie wystawilibyśmy list gończy…

— Zrobiliście to — wtrąciłem.

— Tak, bo przecież nie wiemy, że jest w innym wymiarze, więc byłoby to dziwne, gdybyśmy tego nie zrobili, ale osobą, która może nam pomóc, jesteś ty. Ty nas możesz wziąć do tamtego wymiaru — powiedział z determinacją w oczach Maciej.

Zamarłem i zacząłem na niego patrzeć w osłupieniu. — Nie wiesz, co mówisz — wykrztusiłem z siebie.

— Dobrze, to opowiedz mi dlaczego? Wiesz, gdzie jest?

— Ogólnie tak. To jest inny wymiar. Dostać się tam nie jest tak prosto, trzeba wykonać pewien rytuał.

— Jak na przykład zabicie dziewczyny?

— Możliwe. — Spojrzał na mnie, jakbym coś ukrywał, co nie było dziwne, bo już dwa razy kazałem mu wychodzić z pomieszczenia, w którym działo się coś ważnego dla tego śledztwa. — Nie wiem, naprawdę. Nie interesowałem się tym światem, mam właściwie informacje z drugiej ręki tylko i wszystkie niepokojące.

Maciek wziął krzesło i usiadł na nim tyłu do przodu. — Opowiedz o tym — powiedział. — Odkąd dałeś zatrudnić się jako nasz konsultant, polska policja płaci ci za takie informacje. Ten wymiar, świat czy jak go sklasyfikujemy ma swoją nazwę?

— Tak i nie — odparłem. — Ten świat to jedna wielka pustka, nie wiadomo, kiedy i jak powstał, choć raczej jest sztucznym tworem. Cechą najbardziej charakterystyczną jest zakaz używania tam słów i języka w ogóle.

— Więc jak się porozumiewają? — spytał Maciek.

— Nie porozumiewają się. Chyba. Tutaj nie ma pewnej wiedzy. Każdy znajduje sobie swoje miejsce i żyje w nim. Warunki są podobno trudne, trzeba czasami walczyć o swoje na śmierć i życie. I nie wolno przy tym przekląć. Nigdy nie rozumiałem, po co ludzie się tam pchają. W każdym razie… z racji na zakaz używania słów kraina nie ma swojej nazwy. Tajemniczy demiurg, który ją stworzył, nie nadał nigdy żadnego komunikatu. Ponieważ kraina nie przedstawia sobą ani żadnego zagrożenia, ani żadnej wartości w postaci surowców, więc traktowana jest jako ciekawostka. Jako taka nazywana jest ona Hikikomorią.

— To z „Władcy pierścieni”?

— Nie, bynajmniej, choć faktycznie brzmią podobnie. Etymologii należy jednak szukać w japońskim słowie hikikomori, które określa dość osobliwą chorobę cywilizacyjną. Polega ona na tym, że młody człowiek dokonuje wycofania się z życia społecznego i najczęściej zamyka w szafie. Dzięki temu, że rodzice w Japonii potrafią utrzymywać swoje dzieci przez długi czas, taki osobnik potrafi długo wegetować. Dostaje jedzenie itd. Wokół hikikomori powstało kilka krzywdzących stereotypów, jakoby byli niebezpiecznymi dla społeczeństwa psychopatami. Tymczasem największe zagrożenie stanowią dla siebie samych. Są specjalne programy leczenia ich, ale to trudna sprawa. Niemniej od ich schorzenia zaczerpnięto nazwę dla tej osobliwej krainy, do której chcesz się udać. Zastanów się tylko: nawet nie będziesz mógł krzyknąć, że go aresztujesz. Będzie się bronił. Zabije cię, a jeśli nie, to ty będziesz musiał zabić jego.

— Chciałbym poczytać o tej krainie, są jakieś książki? — spytał Maciek niespodziewanie.

— Nic mi nie wiadomo o żadnej.

— No to skąd w ogóle wiesz, że istnieje? Ktoś stamtąd wrócił?

— Dobre pytanie. Może Hikikomoria jest swoistą Atlantydą. Zabawne. Wiesz, nigdy się nad tym nie zastanawiałem, nie było mi to potrzebne. To chyba taka trochę opowieść o czarnej wołdze, również podróżnicy między wymiarami opowiadają sobie takie historie, kiedy siedzą w zadymionej knajpie i grają w karty lub piją na umór.

— Ta stara Cyganka może coś wiedzieć? — spytał Maciek. Był skoncentrowany na swoim celu. Po tym pytaniu wiedziałem, że on nie przestanie, więc lepiej będzie mu pomóc i przy okazji trzymać rękę na pulsie.

— Może, ale raczej do niej nie chodź. Jaelle to nie Twoja liga. — Zobaczyłem, że Maciek uśmiecha się do mnie, jakby się nie nabrał na coś. — Nie żartuję.

— Już u niej byłem — odparł. — Stawiała się, ale przetrzepaliśmy obozowisko i znaleźliśmy kilka rzeczy, których tam nie powinno być, więc rozwiązał się jej język.

— Powinienem Cię zatłuc za to — odparłem. — Przypominam Ci, że korzystasz z moich kontaktów, które są mi potrzebne. Teraz jestem spalony u Jaelle. Co ty sobie myślałeś, Maciek?!

Był zaskoczony w pierwszej chwili. Wyprostował się i chwilę analizował sytuację.

— Nie będzie na ciebie. Nie było mnie przy tej akcji.

— A z Jaelle rozmawiał twój kolega, tak? Rzucam tę robotę, rezygnuję, nie będę wam więcej pomagał, bo tylko mi szkodzicie.

— Na ciebie też mamy haki — powiedział.

— Słucham? — spytałem zdziwiony. — Grozisz mi?

— Nie, ale potrzebuję twojej pomocy. Co z tą krainą?

Istotnie miał na mnie parę haków, bywał w moim laboratorium/warsztacie. Pewnie nic wielkiego, ale w Polsce jest tak, że jak już kogoś złapią, to zawsze coś na niego złapią. Ot, zawiłe prawo i jego interpretacje. W pewnym sensie byłem więc w potrzasku. Teraz ja analizowałem sytuację. Dlaczego miałem kłopot? Bo pomagałem Maćkowi? Niezupełnie. Istotnie, zaczęło się od pomocy, ale obecnie miałem problem, ponieważ chroniłem Maćka przed nim samym i jego dążeniami. Jeżeli chciał popełnić największy błąd swojego życia — tak, moim zdaniem było — to nie chciałem ucierpieć przez to, że chciałem go od tego uchronić. Zrewidowawszy swoje motywy i podjęte działania odrzekłem:

— Dobrze, pomogę ci, ale pod jednym warunkiem.

— Chcesz mi stawiać warunki? — spytał rozdrażnionym głosem Maciek.

— Po tej sprawie nasza współpraca się skończy — powiedziałem.

Myślał nad tym chwilę. Miał do wyboru się nie zgodzić i iść ze mną na noże, ale zależało mu na Alojzym Glaubensteinie. Może założył, że potem coś wykombinuje albo mnie przebłaga, ale do tej pory zamierzałem zwinąć interes i się przenieść. Potrzebowałem trochę czasu.

— Zgoda — powiedział. Zabrzmiało to nieszczerze, choć słychać było, że się stara.

— To świetnie! — zawołałem tonem ucieszonej 12-latki. — Co powiedziała ci Jaelle?

— Nic konkretnego, zaczęła krzyczeć i zachowywać się jak opętana — odpowiedział Maciek. Było mu głupio.

— Zrobiłeś nalot na Cyganów i nic nie osiągnąłeś. Brawo. Niech zgadnę: zwinęli swoje obozowisko, tak? — Maciek spuścił głowę. — No dobra, udam się do mojej znajomej i spytam ją, czy nie ma jakiejś książki o tej cudacznej krainie.

— Idę z tobą — powiedział rozkazującym tonem Maciek.

— Nie — odparłem, ale od razu pomyślałem, że jeśli go wezmę, to mogę tylko zyskać, a nie stracić. — No dobra, ale przygotuj się, że będzie trzęsło.

Głos z przeszłości

Wylądowaliśmy w piasku. Zakręciło mi się tylko trochę w głowie, ale Maciek upadł na czworaki i zaczął wymiotować. Rozejrzałem się po okolicy — piasek, jakieś pojedyncze krzewy i drobne trawy. Poza tym nic więcej, choć wydawało mi się, iż widzę drogę w oddali. Miałem na sobie tylko podkoszulek, spodnie i buty, nie brałem żadnej kurtki ani nawet koszuli. To samo doradziłem Maćkowi, ale nie uwierzył mi i wziął płaszcz i plecak z jakimś zestawem do survivalu. Niestety, nie pamiętam swojej podróży między światami, ale może też się tak zachowywałem. Usiadłem na piasku i czekałem. Kiedy skończył usiadł koło mnie i wyglądał na naprawdę biednego.

— Ile razy brałeś kogoś ze sobą?

— Raz — odparłem, wspominając wyprawę po Jelenia. — Za chwilę udamy się do… — urwałem, nie mogąc sobie przypomnieć jej imienia. — Głupia sprawa, ale nie pamiętam, jak się nazywała. No w każdym razie to, co nas interesuje, to fakt, że przeczytała wszystkie książki, jakie istnieją na tym świecie. Opowiem jej, co nas interesuje, a ona powie, czy istnieje książka, w której ktoś opisał coś podobnego.

— To niemożliwe — powiedział Maciek, powoli dochodząc do siebie. Wyciągnął wodę w litrowej butelce i zaczął pić. — Chcesz? — spytał.

— Nie, dzięki. Widzisz, poznałem ją w dość osobliwych okolicznościach. Wpadłem w pętlę czasową, która zaciskałą się na rzeczywistości. Polega to na tym, że za każdym kolejnym obiegiem pętli świat kurczy się. Zmniejsza się liczba osób oraz miejsc. To nie znika, tylko pozostali stają się swoistymi konglomeratami tych, którzy zniknęli. To, co pamiętam, to to, że byłem cynglem, który miał kogoś zabić. Obudziłem się w pokoju hotelowym i była tam kobieta, do której się udajemy. Prostytutka. Od niej dowiedziałem się, że jako jedyni mamy świadomość tego, że pętla istnieje i nie tracimy wspomnień przy każdym obrocie. Dzięki temu zmienialiśmy się. Ona popadała w coraz większą apatię, ja — obłęd. Aż za którąś pętlą podsunęła mi, żebym strzelił sobie w łeb. Zrobiłem tak i obudziłem się kimś innym. Nie pamiętałem tego wszystkiego, co było wcześniej, ale to inna historia. Ona z kolei czytała książki i przez tę zacieśniającą się pętlę liczba książek w pokoju rosła. Pod koniec były w niej wszystkie książki, jakie napisano do tamtej chwili. Ale nie fizycznie. One były poupychane w tych reprezentantów wszystkich książek. Potem jednak sytuację udało się odwrócić i w efekcie jej wiedza się rozciągnęła.

— Zgubiłem się w połowie — odparł Maciek. Wyglądał już trochę lepiej.

Wstałem i sięgnąłem do paska, gdzie miałem w przypinanym futerale czerwone okulary przeciwsłoneczne. Mocno czerwone szkła przesuwają widmo patrzenia. Większości ludzi to bez różnicy, po prostu widzą bardziej na czerwono. Ale nie ja. Ja widzę miejsca, w których naruszona jest integralność rzeczywistości, że tak to ujmę. Najczęściej oznacza to, że ktoś coś chowa przed wzrokiem zwykłych ludzi. W miejscu, w którym teraz osiadłem, praktycznie się to nie zdarza, więc nie noszę ich na codzień, ale tym razem wiedziałem, że osoba, której szukam, nie chce by ją odnaleźć. Rozejrzałem się i ujrzałem pulsujący na ciemno obszar. — Chodź — powiedziałem, nie czekając aż Maciek się zbierze i ruszyłem przed siebie. Dogonił mnie w ostatniej chwili. Przeleciało mi przez myśl, że mógłbym go równie dobrze zabrać do jakiegokolwiek wymiaru i zostawić tam. Złapałem go, ponieważ zaraz miał nie wiedzieć, co się stanie. Przeszliśmy przez pęknięcie w rzeczywistości i znaleźliśmy się w jej załomie. Tutaj była drewniana chatka. Obok bawiła się dwójka dzieci. Ruszyłem, po raz kolejny porzucając Maćka. Dzieci mnie dostrzegły i wbiegły do domu. Stanąłem przed gankiem i czekałem. Po chwili ze środka wyszła kobieta. Powiedziała coś do wnętrza chatki. Miała na sonie tunikę z kapturem i rybaczki. Na stopach miała japonki. Stanęła i patrzyła na mnie z góry, zachowując dystans. Moja wizyta na pewno była niespodziewana. Tak naprawdę sądziłem, że nigdy więcej się już nie zobaczymy. O miejscu jej pobytu dowiedziałem się przypadkiem dawno temu. Ciekawe, co sobie myślała?

— Frank — powiedziała po angielsku. — Kopę lat. — Po tych słowach usiadła na stopniach, zostawiając mi miejsce obok siebie. Zdjąłem okulary, od których się odzwyczaiłem, i usiadłem obok niej. — Co cię sprowadza?

— Potrzebuję twojej pomocy.

— Tylko jeżeli pomogą ci zdolności, które nabyłam wtedy — powiedziała z głęboko skrywanym urazem.

— Szukam pewnej książki, a tak się składa, że podczas tamtej pętli przeczytałaś wszystkie.

— Wydali potem mnóstwo książek — odparła trochę drocząc się ze mną.

— Zaryzykuję — powiedziałem i spojrzałem na nią. Uśmiechnęła się zawiadiacko. — Szukam relacji kogoś, kto wrócił z krainy znanej pod nazwą Hikikomoria, choć nie jest to oficjalna nazwa — zacząłem, po czym podałem jej wszystkie rzeczy, jakie wiem. — Kojarzysz coś takiego?

Moja rozmówczyni zamyśliła się. Spojrzała w czerwone niebo (zmierzchało), potem schyliła się, następnie spojrzała na mnie i rzekła: — Tak, było coś takiego. „Dzienniki z niemej strefy”.

— Pamiętasz autora? — spytałem.

— Zdaje się, że… Charon. Ale nie pamiętam imienia. Lub nazwiska.

— Dzięki.

— Co porabiasz? — spytała. Wydaje mi się, że w tej chwili przeszła jej jakakolwiek złość. — I kim jest twój kolega?

— Mój kolega chce się udać do tej krainy, o której szukamy książki.

— Czy on jest normalny?

— Nie wiem, skąd mu się to wzięło. Jest policjantem i tam zbiegł mu sprawca morderstwa. Jak dla mnie, to koniec, ale Maćka coś opętało. Sam nie wiem.

— Dlaczego mu pomagasz? — spytała zdziwiona.

— Nie postrzegam tego jako pomocy — odparłem. — Próbowałem go trzymać z daleka od tego, ale zaczął mnie szantażować.

— Ludzie są czasami niesamowici, jeśli chodzi o dążenie do autodestrukcji — powiedziała z goryczą. Spojrzała na mnie. — A ty co robisz, Frank?

— Dawno nie słyszałem tego imienia — powiedziałem, przypominając sobie jednak epizod z Tranny, kiedy to imię również się pojawiło. — Teraz nazywam się Aubrey De Los Destinos. Zajmuję się różnymi rzeczami, aczkolwiek związanymi z szeroko pojętą psychotroniką. Ostatnio na swoje nieszczęście zostałem konsultantem policji. W efekcie siedzę tutaj. Ale powiedziałem już mojemu koledze, że po tej sprawie koniec.

— Oni lubią nie przestrzegać takich umów — powiedziała. — W swojej poprzedniej pracy odczułam na własnej skórze, jakimi zasadami kierują się czasami policjanci. Nie oceniam tego, ale ten typ już tak ma.

— Wiem. Żeby kupić sobie trochę czasu, jestem tutaj. A ty czym się zajmujesz?

— W ciągu kilku tygodni od tamtego dziwnego dnia, który powtórzył się nieskończoną liczbę razy, zaczęłam odkrywać w sobie różne talenty. Telepatyczne, lecz również prekognitywne. Zaczęłam zarabiać więc w podobny do ciebie sposób. Chyba tak samo zyskaliśmy na tamtej pętli. W jakiś sposób czułam, że się pojawisz. Tamten koszmar zostawił we mnie jakiś cierń. Nie znosiłam cię. Nie pamiętasz, jak zachowywałeś się przed strzeleniem sobie w głowę, ale ja tak. To było bardzo męczące. Możliwe, że nabawiłam się jakiegoś zespołu stresu pourazowego. I tak, wiem, że to nie twoja wina. Byłeś ofiarą tak samo, jak i ja. Jednak z chwilą, gdy się odezwałeś, przeszło mi. Ukryłam się w miejscu, o którym wiedziałam, że większość śmiertelników nie znajdzie, ponieważ stałam się obiektem zainteresowania zbyt wielu osób. W tych warunkach nie sposób wychowywać dzieci. I tak przez to zamieszanie mąż zdążył ode mnie odejść. Tutaj mam spokój. — Wstała. Audiencja dobiegła końca. — Zatem powodzenia, Aubrey De Los Destinos, i żeg… do zobaczenia.

Wróciła do chaty, a ja zabrałem Maćka i wyprowadziłem go z załomu. Wyglądał lepiej, ale nadal ledwo żył. Wyjątkowo źle zniósł tę podróż. W sumie tym lepiej dla mnie na przyszłość. Wyciągnąłem z jego plecaka smartfona. — Hej, to moje! — zawołał, ale na tym jego protest wytracił całą siłę. Wgrałem mu na telefon największą bazę książek, jaką udało mi się znaleźć, kiedy nie patrzył. Wbiłem kilka zapytań o podaną mi książkę.

— Dobra, jest, mamy tę książkę u nas. Wracamy.

— Ale wróćmy samolotem może, co? — spytał. — Ja zapłacę.

— Gdzie samolotem? — spytałem rozbawiony. — Człowieku, jesteśmy w rzeczywistości równoległej. Chciałem cię zostawić, ale się uparłeś.

Epilog

Przez chwilę myślałem, żeby go tam zostawić. Jakoś by sobie poradził, a ja miałbym spokój, ale pomyślałem, że mógłby wsypać moją dawną znajomą, a tego nie chciałem. Wróciliśmy, a Maciek chorował tu jeszcze przez 2 tygodnie. Lekarze pytali go, czy latał odrzutowcem. Ja w międzyczasie znalazłem mu książkę i stwierdziłem, że faktycznie może opisywać ona krainę, która nas jego interesuje. Przekazałem mu ją w szpitalu. Leżał podłączony do kroplówki. Był jakiś zamyślony, choć wyglądał wyraźnie lepiej.

— Chciałbym cię przeprosić — powiedział niespodziewanie. — Nie powinienem był się tak zachowywać, ale ta sprawa mnie pochłania, jak pewnie zauważyłeś. Chciałbym to wyjaśnić.

— Nie ma czego — odpowiedziałem. — Potrafię dużo wybaczyć, ale nie szantażowania mnie. Jeżeli faktycznie zrozumiałeś swój błąd, to po tej sprawie dasz mi spokój. Tymczasem zdrowiej.

Po tych słowach wyszedłem z sali. Musiałem dokończyć przenosiny swojego warsztatu do zupełnie nieznanego miejsca, póki Maciek był niedysponowany.

Do dziś nie przypomniałem sobie jej imienia.