W obozowisku Cyganów
Maciej Muchoborski zatrzymał swojego poloneza Borewicza w kolorze zielonego groszku przed obozowiskiem Cyganów. Dzień wcześniej przyszedł do mnie z informacją, że trafił na nowy trop związany z Alojzym Glaubensteinem. Tak jak mu powiedziałem, śmierć dziewczyny nie dała się sensownie wyjaśnić, jeśli pominąć rolę demona. Po gruntownym przeszukaniu mieszkania natrafili na dane kontaktowe pewnej Cyganki, starej znachorki imieniem Jaelle. Na moje nieszczęście poznałem ją kiedyś. Nie wiedzieli po co Alojzemu był jej adres, być może nie było to związane ze sprawą, ale Maciej chciał sprawdzić wszystkie wątki. Niestety, w mieszkaniu nie znaleziono nic, co wskazywałoby na związek samego z mieszkaniem i dziewczyną Alojzego, tak więc jego nazwisko nadal nie wypłynęło w oficjalnej dokumentacji. Maciek podzielił się z przełożonym faktami, które się w niej na razie znaleźć nie mogły. Ten zaproponował, żeby mnie zgłosić jako świadka, ale nie zgodziłem się. — Jeżeli będziecie próbowali mnie wmanewrować, zmyję się — ostrzegłem go. Maciek wymyślił, że może Jaelle będzie coś wiedzieć. — Wystarczy mi, jak poda to pieprzone nazwisko i zaczniemy szukać już Alojzego — powiedział. Stanęło więc na tym, że miałem mu pomóc dotrzeć do Jaelle i porozmawiać z nią.
Wysiedliśmy z samochodu i ruszyliśmy w stronę obozowiska, które składało się z prowizorycznych bud ulepionych z blach falistych, drewnianych desek, jakiejś pleksy i szmat. I brudu, dużych ilości brudu, który jednak bywalcom zdawał się nie przeszkadzać. Zabroniłem Maćkowi świecenia odznaką. Byliśmy tutaj incognito, ponieważ wizyta u Jaelle nie wiązała się z żadną grubszą sprawą, a Cyganie — przynajmniej stąd — nie darzyli wielką sympatią jakichkolwiek przedstawicieli władz. Weszliśmy pewnie, co w pierwszej chwili zbiło z tropu, ale to, co przespała pierwsza linia obrony, przejęła druga, liczniejsza. Podeszło do nas kilku rosłych Cyganów i taki mały na czele. Moja wrodzona bystrość kazała mi uznać, że ten gość jest od myślenia w tej grupie.
— Czego chcecie? — spytał wrogo mały Cygan. — Jesteście z policji? Prasy?
— Nie — odparłem.
— To weź spierdalaj, jak cię proszę — rzucił mały Cygan, a grupa ryknęła śmiechem.
Zsunąłem okulary przeciwsłoneczne i spojrzałem małemu prosto w oczy. Przestał się śmiać. — Przyszedłem do Jaelle — powiedziałen zniżonym głosem, jakbym mówił coś poufnego. — No wiesz, chcę coś skonsultować.
Grupa się rozstąpiła, rozchodząc do swoich bud, trochę chyba rozczarowana, że nie będzie wpierdolu, który byłby na pewno dużą rozrywką, a mały Cygan podprowadził nas do jednej z bud. Skinąłem w podziękowaniu i weszliśmy z Maćkiem do środka. Wahał się, ale dałem mu znak, żeby mi towarzyszył. Wolałem nie spuszczać go z oka. Weszliśmy do dusznego pomieszczenia, rozświetlonego przez świece stojące w różnych miejscach. Gdyby zobaczył to strażak w połączeniu z tymi szmatami, które się walały wszędzie, to by się zapewne złapał za głowę. Weszliśmy dalej i okazało się, że te szmaty są jednak nie wszędzie. Tworzyły coś w rodzaju przedsionka. Dalej stały zielarsko-alchemiczne sprzęty, różne pojemniki z ziołami i innymi półproduktami. Jaelle stała zgarbiona przy stole i ucierała coś w kamiennym moździerzu, pomagała jej jakaś młoda dziewczyna, która podniosła wzrok na nas i trąciła Jaelle. Ta burknęła coś i poprosiła w niezrozumiałym dla mnie języku o coś, powtórzyła gniewnie prośbę, a kiedy dziewczyna wciąż patrzyła na mnie przestraszona, podniosła wzrok i ujrzała mnie. Prychnęła i rzekła:
— Czego chcesz, diable? Nie mam nic dla ciebie. Odejdź.
— „Diable”? — spytał Maciej, ale nie zareagowałem.
— Nie chodzi o mnie. To mój przyjaciel. Ma kilka pytań.
— To niech napisze do… jak to się nazywało… do „Przyjaciółki”.
Podszedłem bliżej. Miałem na sobie trampki, w których mnie nie było słychać w ogóle. Nachyliłem się i znowu powiedziałem zniżonym tonem: — On jest z policji. Jasne, możesz go wyrzucić, ale jemu bardzo zależy na pewnej sprawie, która pewnie cię nie dotyczy wielce, więc wróciłby z ekipą. Narobiliby tu niepotrzebnego bałaganu, posprawdzali dokumenty, takie tam.
Chyba nie uda mi się oddać słowami tego ładunku złych emocji, jaki odmalował się na jej twarzy. Chwilę walczyła ze sobą, w końcu odprawiła młodą dziewczynę i powłócząc nogą podeszła do Macieja. Prawie na niego wpadła, ale on stał niewzruszenie, czym ją trochę przystopował. Kobieta wykonała gest ręką i powiedziała: — Proszę pytać.
Maciek spytał ją, czy znała kogoś, kto mieszkał w tamtym mieszkaniu, ale zaprzeczyła. Zaczął opisywać mieszkanie, pokazał nawet zdjęcia dziewczyny. Jaelle odpowiadała grzecznie, lecz zdawkowo. Zero konkretów. Tak. Nie. Nie wiem. Nie pamiętam. Powoli Maćkowi kończyły się pytania, a ona była na najlepszej drodze do wyłgania się z tego. Nie wiem, dlaczego zaczęło mi to przeszkadzać, ale w pewnym momencie nie wytrzymałem.
— Na litość boską, Jaelle, wystarczy samo nazwisko! — krzyknąłem. — Wiemy, kto tam mieszka, tylko ktoś nam to musi powiedzieć oficjalnie, na podkładkę.
Chyba ją zaskoczyłem, ponieważ na chwilę zniknęła wrogość z jej twarzy. Zastąpiło ją zdumienie. Jaelle patrzyła na mnie zdumiona. Pstryknąłem palcami i nagle jakby się ocknęła. — Alojzy Glaubenstein — powiedziała.
— Serdecznie pani dziękuję — odparł Maciek. — Popchnęła pani śledztwo do przodu. Przepraszam za najście i do wiedzenia.
— Oby nie — mruknęła. Zawołała młodą po imieniu, którego nie potrafiłbym powtórzyć i dowlokła się do swojego alchemicznego stołu. Ruszyliśmy do wyjścia, kiedy rzuciła w powietrze: — Nie znajdziecie go. — Zatrzymaliśmy się i obróciliśmy się w jej stronę. — On przeszedł — oznajmiła dobitnie, po czym wróciła do swoich zajęć.
— Co powiedziałaś?! — zawołałem i ruszyłem jej w stronę. Nagle zamarłem. Spojrzałem na Maćka. — Wyjdź na zewnątrz. Proszę.
— Co, dlaczego? Jeżeli to istotne dla śledztwa, to…
— Nalegam. Wszystko ci wyjaśnię potem.
Maciek patrzył na mnie chwilę, po czym uniósł w górę ręce na znak, że się odcina od tematu, po czym wyszedł. Może uznał, że i tak nadużywa mojej uprzejmości, nie wiem. Jest dość honorowym człowiekiem, czego się nie spotyka często ostatnimi czasy. Co nie zmieniało faktu, że drugi raz podczas jego sprawy wypraszałem go z pomieszczenia. Podszedłem do stołu, przy którym panie przygotowywały jakiś wywar. Młoda przerwała i wyszła bez niczyjego polecenia. Oparłem się na stole i spojrzałem Jaelle w oczy. — Dokąd? — spytałem.
— Hikikomoria — odparła Jaelle z pewnym świątobliwym szacunkiem dla wypowiadanego słowa. Niepotrzebnie, ponieważ nie była to oficjalna nazwa.
— A-ale… dlaczego?
— Och, Aubrey, Aubrey, a dlaczego ktokolwiek się tam wybiera?
— Nigdy tego nie rozumiałem.
— Ja też nie, ale podejrzewam, że wszyscy ci hikikomorianie robią to z tego samego powodu. Szkoda, że mi wcześniej nie dałeś znać, o czym będziemy rozmawiać. Inaczej bym to poprowadziła.
— Nie, było dobrze. Nawet nie wiesz, jak ciężko się pisze na tych małych karteczkach, które przyczepia się do nóżek gołębi. Myślę, że kupił twoje przedstawienie. Chcę go trochę zrazić do sprawy, pokazać, że nie ma sensu drążyć. Niestety nie posłucha, jak powiem wprost. — Spojrzałem po warsztacie. — Ale żeby Hikikomoria… toś mnie zaciekawiła. Maczałaś w tym palce?
— Nigdy w życiu. Ale przyszedł do mnie w zeszłym tygodniu po jakiś środek w stylu pigułki gwałtu. Byłam mu winna przysługę, więc to zrobiłam dla niego. Więcej go nie widziałam.
— No nic, to jeszcze raz dzięki za wszystko i do zobaczenia.
— Czy twój znajomy jest medium? — spytała.
— Nic mi o tym nie wiadomo. A co?
— Kiedy z nim rozmawiałam, to wyczułam jakąś przenikliwość, coś w spojrzeniu, może oszczędności ruchów. On może mieć jakiś ukryty talent.
— Jak my wszyscy — odparłem bez przekonania i wyszedłem.
Maciek stał przed drzwiami i nerwowo na mnie patrzył, ale nic nie mówił. W ręce trzymał papierosa. Dałem znak, żebyśmy wyszli z obozowiska. Tym razem nikt nas nie zaczepiał. Wsiedliśmy do samochodu. Wtedy przemówiłem.
— Alojzy Glaubenstein jeszcze w zeszłym tygodniu był w tym mieszkaniu. Prawdopodobnie w dniu morderstwa.
— Co to znaczy to, co powiedziała? Że przeszedł.
— To oznacza, że go tu już nie ma.
— „Tu”? To znaczy gdzie jest?
— W innym wymiarze.