Aubrey De Los Destinos prezentuje

Ugotowana żaba

Teofil Pigwa, docent, przechadzał się po parku późnopopołudniową porą, gdy ujrzał dziewczynkę.

Ubrany był w ciemny wełniany płaszcz, na głowie kaszkiet, a wokół szyi owinięty biały szal z najlepszego materiału, choć od czasu, gdy opuścił więzienie najlepsza jakość ubrań należała raczej do rzadkości i była echem przeszłości. Niemniej z daleka i przez kogoś niebędącego polonistą mógłby zostać pomylony z poetą. Oto przechadza się wieszcz i szuka rymów w rytmie spadających płatków śniegu lub czymś równie debilnym. Tak, można by tak pomyśleć. Niestety Teofil Pigwa nie był durnym poetą, był pedofilem. Co gorsza, pedofilem, który dojrzał dziewczynkę błąkającą się po parku. Mała miała na sobie krótki płaszczyk, rajtuzki, buciki i berecik, spod którego wystawały jej czarne włosy. Była na twarzy czerwona z zimna. Teofil podszedł cicho, ukazując się dziewczynce w ostatniej chwili i powiedział do niej: — Co się stało?

— Zgu biła msię — odpowiedziała patrząc na niego wystraszonymi niczym u postrzelonej sarny oczami. Docent popatrzył na nią i nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Na ogół dziecko trzeba przygotowywać przez pewien czas, zaprzyjaźnić się, wkraść w łaski, a potem przestraszyć. Teofil czuł na sobie wciąż oczy swojego kuratora i oddech na karku, co bynajmniej nie nastrajało go do żadnych wyczynów. W istocie próbował się poprawić i szło mu całkiem ładnie, ale oto okrutny los postawił przed nim taką dorodną lolitkę. Oblizał wargi.

— Ile masz lat dziecko?

— Dziew ięć — odpowiedziała. — Zgub iłams ię.

Teofil Pigwa zaproponował, że zaprowadzi małą do domu. Był miły i serdeczny. Był uwodzicielski, choć to może nie brzmi właściwie w tym kontekście, to tak właśnie było. Teofil musiał oczarować małą w bardzo krótkim czasie. Dowiedział się od niej, że nazywa się Ariel (z czego wnosił, że pewnie rodzice nie byli zbyt zamożni, biedacy najczęściej dają dzieciom takie dziwne imiona, które chyba mają coś zrekompensować), a także, że rodzice mieli odebrać ją z przedszkola, ale się nie pojawili. Pani wypuściła ją, ponieważ myślała, że rodzice czekają przy ogrodzeniu, ale ich tam nie było, a Ariel było głupio wrócić. Nieśmiała, pomyślał Teofil w tej chwili. Nieśmiała i bezbronna. I bez rodziców. Jego umysł pracował jak szalony. Spytał ją o ojca, a po jej odpowiedzi rzekł, iż zna go i są dobrymi przyjaciółmi. Dzieci są takie głupie, pomyślał uradowany aż się podniecił. Całe szczęście, stwierdził, że mam na sobie ten płaszcz. Rozejrzał się dookoła — w parku prawie nikogo nie było, a nawet jeśli, to wyglądał jak dziadek na spacerze z wnuczką albo wujek jakiś. To go jeszcze bardziej nakręciło. Doszli do bloku, w którym mieszkała Ariel.

— Onie, jestcie mno. Niem aich — powiedziała Ariel. Teofil Pigwa nie rozumiał jej sposobu mówienia, ale nie zaprzątał sobie tym głowy. Może jakaś opóźniona w rozwoju, ucieszył się. Ale nawet jeśli nie, to i tak miał niebywałe szczęście. Zaproponował, że wejdą do mieszkania i poczekają na jej rodziców.

Ariel miała klucz na szyi. Weszli do mieszkania i Teofil więcej się nie powstrzymywał. Złapał małą — pomimo zaawansowanego wieku miał jeszcze krzepę — a następnie rzucił na łóżko w dużym pokoju. Aż się dawne czasy przypominały! Ariel była wystraszona, ale nie płakała. Szkoda, stwierdził, ale nie przestawał. Zaczął pozbawiać ją odzienia. Kiedy skończył, przeżył straszny szok. To, co ujrzał, nie mieściło się w granicach jego wyobrażeń.

Ale cofnijmy się o godzinę. Po tym, jak kubeł ze śmieciami osiągnął swoją pełnię, zostałem poproszony przez domowników o wyrzucenie ich. Mamy w bloku zsyp — najbardziej lubię wyrzucać szklane elementy, które lecąc metalową rurą do kontenera na samym dole tłuką się niemiłosiernie — więc nie ubierałem się za bardzo. W bluzie, kraciastych spodniach od piżamy oraz jaskrawozielonych crocsach na stopach wyszedłem na korytarz. Nie było niestety szklanych śmieci, nad czym bardzo ubolewałem przez całą drogę do zsypu, ale stało się coś innego: ujrzałem docenta Teofila Pigwę jak cichaczem podchodzi do jakiejś 9-latki i zaczyna z nią rozmawiać. Tym razem nie chodziło o jakąś dresiarę i jej nakoksowanego chłopaka, który mógł wtłuc Teofilowi. Tym razem sprawa była grubsza.

Nie miałem czasu, żeby się ubrać, więc wybiegłem w tym, co miałem na sobie. Zostawiłem tylko pusty kubeł na skrzynce na listy. Zbierając śnieg przez dziury w gumowych chodakach podążyłem za docentem. Przez całą drogę zastanawiałem się co zrobić. Posiadanie znajomego pedofila jest kłopotliwe. Trzeba przyjąć coś w rodzaju podwójnej moralności. Z jednej strony: zrezygnować z wytykania takich a nie innych skłonności. Z drugiej: czasami trzeba donieść na przyjaciela. Można sobie to tłumaczyć, że to dla jego dobra, ale nie kłopotałem się tym. Z tego, co wiedziałem z rozmów z nim, był sfiksowany na punkcie dzieci. Po prostu. Trochę się powstrzymywał mając nad sobą kuratora, ale chyba doskonale wiedział, że to taka fasada, która runie przy pierwszej okazji. Czy to było w więzieniu, czy nie — fiksował tak samo. To wiadomo — lepiej w więzieniu. Brnąc w zaspach obserwowałem jak Teofil korzysta ze swojej okazji. Tak dotarł z małą pod blok, a następnie wszedł do środka. Jego zręczność w postępowaniu z dziećmi budziła obrzydzenie, następnie podziw, ponieważ tak już bywa z wirtuozerią — można nie znać się na gitarze, ale doceni się mistrza. To się czuje. Ale w przypadku Teofila Pigwy budziło to drugą, silniejszą falę obrzydzenia. Postanowiłem mu przerwać.

Wspiąłem się na balkon i obserwowałem przez okno całe zajście. Zorientowałem się, że nie mam przy sobie żadnego telefonu, z którego mógłbym zadzwonić. Zobaczyłem jak Teofil wnosi dziewczynkę do pokoju i rzuca na łóżko, a następnie zdziera ubranko, które ląduje na łóżku obok. Nagle zamarł. Stał nad nią i patrzył. A ona… leżała? Coś było nie tak.

— Mogłeś go uratować — usłyszałem nagle. Odwróciłem się i ujrzałem bladego mężczyznę z długimi włosami, który kucał na balustradzie. Miał na sobie długi płaszcz, który w połączeniu z jego pozą sprawiał, że mężczyzna wydawał się jakiś nierealny. Jakby zrobiony z płaszcza, z którego wyrastała głowa. — Ale nic nie zrobiłeś.

— Co, jego? Uratować? — spytałem zdziwiony.

— Znałeś go i wiedziałeś do czego jest zdolny. Szedłeś za nimi od jakiegoś czasu. Nawet teraz nie zastukałeś w okno. — W jego głosie czuć było jakiś zimny gniew i niezmącone przeświadczenie własnej słuszności. Poczułem się mały. Może dlatego, że miał rację. — A teraz jest już za późno.

— Zatrzymałeś czas? — spytałem pokazując na Teofila, który nadal stał w tej samej pozycji.

— Nie zmieniaj tematu — zestrofował mnie.

A-ha! pomyślałem. Mam cię gagatku. Lektura małej broszurki Artura Schopenhauera na temat prowadzenia dyskusji opłaciła się. Co prawda, tajemniczy mężczyzna rozgryzł mnie i nie dał się sprowadzić na manowce, ale jego nagła reakcja uświadomiła mi, że trafiłem w sedno. Skoro zatrzymał czas, to wciąż mogłem wkroczyć do pokoju. — Teraz jej pomożemy — powiedziałem.

— Milcz! — zawołał. — W ogóle nie słuchasz.

— Zatrzymałeś czas i świetnie, pozwoli nam to…

— Jesteś beznadziejny, Aubrey.

— Hej, skąd znasz moje imię? A właściwie ty jak się nazywasz? — zacząłem pytać.

Zakrył twarz dłonią, był załamany. Pokręcił głową kilkakrotnie z politowaniem i rzekł: — No dobrze. Będzie łopatologicznie. Powinienem jednak zacząć od przedstawienia się. Nazywam się Gideon i jestem… powiedzmy, że jestem aniołem. To jest mało istotne, jak jest naprawdę. No więc co do reszty to — uniósł dłoń w górę i pstryknął palcami — popatrz na razie.

Zajrzałem do mieszkania.

Teofil Pigwa nie krył swojego zdziwienia, kiedy ujrzał, że Ariel, którą rozebrał i jeszcze przed chwilą miał ochotę wychędożyć, nie miała narządów płciowych. Była gładka w kroku. Zarośnięta! Zatkało go, nie wiedział, co powiedzieć. I kiedy zaczął się cofać, a przynajmniej tak mu się zdawało, ponieważ w istocie tylko się odchylał do przodu, stało się coś, co przeraziło go jeszcze bardziej. Ariel spojrzała na niego przenikliwym spojrzeniem. W jednej chwili przemieniła się z wystraszonej dziewczynki w kogoś innego. W jej zmrużonych oczach nie było nic z dziecka. Była za to jakaś chłodna mściwość. Mała przeszła z leżenia do kucania i przyjęła pozycję jak nastroszone zwierzę. Teofil nie mógł wygiąć się bardziej, więc stracił równowagę i upadł na podłogę. Mała wykonała szybki sus w powietrze, przeleciała w powietrzu i wylądawała Teofilowi na klatce piersiowej. Była lekka, ale pęd nadał temu uderzeniu większą siłę niż ciężar ciała. Teofil stęknął z bólu. Ariel uniosła w górę prawą rękę i wtedy stała się kolejna już rzecz, której Teofil nie rozumiał. Wciąż nie mógł wyjść z etapu niedowierzania. Być może coś by robił, zamiast tylko gapić się jak cielę na malowane wrota. A on nawet nie uciekał. Słowa Gideona zresztą się już spełniały — dla Teofila była za późno na cokolwiek. Ręka Ariel rozszczepiła się, jak skorupa, i ze środka wysunęło się lśniące ostrze. Teofil ujrzał w oku Ariel błysk zwiastujący coś okropnego.

— Ter azbędz iesz ci erpi ał! — zawołała rwącym, poszarpanym głosem i złapawszy Teofila lewą ręką za krtań zaczęła kłuć i ciąć jego spróchniałe przez czas ciało. Teofil darł się adekwatnie do tego, co go spotykało. Krew bryzgała na lewo i na prawo. Widok drobnej Ariel maltretującej dorosłego osobnika był niesamowity. Była w tym jakaś drapieżność i w ogóle. Próbował się bronić, ale nie miał żadnych szans.

Kiedy skończyła, puściła go i odskoczyła do tyłu. Stanęła prosto, choć ze spuszczoną głową, i trwała tak chwilę. Nie wyglądała jak ktoś, kto jest zziajany po przedstawieniu, jakie właśnie odstawiła, ani jakby się nad czymś zastanawiała. Ona wyglądała jak maszyna, która zamarła na chwilę, żeby się przeładować albo zmienić program. Ostrze nadal sterczało z otwartej na dwie części dłoni, świadcząc o tym, że żywą istotą to ona nie jest. Spojrzałem na Gideona, ale ten wyglądał na co najmniej znudzonego. No, pewnie, widuję to dwa razy dziennie. Kopnąłem drzwi i wszedłem do mieszkania. Stanąłem nad ciałem Teofila, ale było tak zmasakrowane, że będą musieli się nagłowić, nim ustalą, kto zacz. Gideon wszedł za mną. Wyglądał jak przechadzający się piosenkarze na polskich teledskach z lat 80. Właściwie to brakowało mu takiej poetyckiej togi i beretki z antenką. Prawie zacząłem się śmiać.

— Nie możesz trwać biernie jako bezstronny obserwator — powiedział do mnie. — Są sytuacje, w których masz do wyboru opowiedzieć się za dobrem albo za złem. Sytuacje, w których nie ma opcji neutralny. I to była jedna z nich, Aubrey. Gdyby to był egzamin, to byś go nie zdał.

Właściwie miał rację. Tak polubiłem swoją nietykalność, że czasami się zapominałem. — Do następnego razu — powiedziałem mu. Ostatecznie się zirytowawszy wyszedł z pokoju. Zupełnie jakby poziom, jaki prezentowałem przez cały wieczór, osiągnął tak niski poziom, że jedyne, co mógł zrobić, to wyjść; wszystkie inne opcje zostały już wyczerpane. Poszedł do kuchni i usłyszałem, że otwiera lodówkę i coś z niej wyjmuje.

Spojrzałem na Ariel. Zastanawiało mnie, co też wyprawia. Wtem jej dłoń się zamknęła, a ona podniosła głowę i spojrzała na mnie. — Tot ysze dłeśz anamip rzezc ałyc zas — wyszczebiotała szybkim tempem. Zanim poskładałem do kupy, co powiedziała, zdążyła wyjść do łazienki. Usłyszałem odkręcany kran i zmartwiłem się trochę, czy Ariel jest wodoszczelna, bo skoro jest robotem, to raczej nie będzie lubić wody.

Wtedy zacząłem się śmiać, bo martwiłem się, jak wpłynie woda na robota, który zabił mojego przyjaciela zwabiwszy go do tego mieszkania pod postacią dziewczynki. Poszedłem do kuchni. Gideon jadł tuńczyka z puszki z chlebem. Popatrzył na mnie zdziwiony.

— Już rozumiem, dlaczego wyszedłeś przed chwilą. Ten wieczór jest jakiś dziwny.

Gideon spojrzał na mnie z oburzeniem.

— Ja tu jem! — zawołał, jakby jeszcze bardziej oburzony, że samo oburzenie nie było dość wymowne.

Stwierdziłem, że nic tu po mnie. Teofil już nie żył, a ja zostawiłem kubeł na skrzynce pocztowej i szkoda, żeby ktoś go zajumał. Postanowiłem wyjść balkonem. Ktoś mógł mnie zobaczyć, ale na klatce groziło mi w sumie to samo. Na łóżku siedziała Ariel. Nie miała na sobie już krwi. Ubrana była w szarą, prostą sukienkę. Spojrzała na mnie i wtedy pojąłem, jak przerażająca może być ta przytomność spojrzenia dorosłego człowieka w oczach dziecka. — Doj adę ich wsz ystki ch — powiedziała dukając. Uśmiechnąłem się w wymuszony sposób i omijając ciało mojego przyjaciela dotarłem na balkon.

Kubła nikt nie ukradł.