Aubrey De Los Destinos prezentuje

Tran

W roku wielkiego zamieszania, kiedy zmarł nasz wspaniały rodak, udaliśmy się z moim serdecznym przyjacielem napić się coś na mieście. Śmierć wielkiego wodza narodów, jakim niewątpliwie był Jan Paweł II, a którego serce stanęło nagle w otoczeniu wysokim dostojników kościelnych i dziennikarzy, którzy próbowali dostać się z kamerami, mikrofonami i aparatami fotograficznymi przez okienko do środka, miała zaważyć na tym wieczorze w dość istotny sposób. — Chuj kazał przestać się leczyć — zauważył mój przyjaciel. — A zawsze walczył z eutanazją. I taki feler na koniec. — Kwestia ta mnie mało interesowała, a mojego przyjaciela niewiele więcej niż wypowiedzenie dwóch zdań potępiających nieboszczyka. Była w tym jakaś metoda: Jan Paweł II nie mógł mu się w żaden sposób zrewanżować.

Jego śmierć dała nam się odczuć w inny sposób. Wydawać by się mogło, że zdeklarowani bezbożnicy są bezpieczni, ale tego dnia mieliśmy się przekonać, że nie do końca. Gdy znaleźliśmy się na ulicach miasta, w którym bawił nasz drogi nieboszczyk przez wiele lat na wysokim, choć nie najwyższym stanowiku, okazało się, że nocne życie zostało sparaliżowane jego wcale nie tak nagłym odejściem. Sytuacja była niewesoła. Oto strudzeni wędrowcy i odkrywcy różnych kwestii filozoficznych (czyt. ja i mój przyjaciel) chcieli się napić i nie mogli, ponieważ nagle wszystkim odbiła palma, która nie wynikała z szacunku dla osoby zmarłego, lecz raczej strachu pt. „co inni powiedzą”. Staliśmy przed bramą, w której znajdowały się 4 różne knajpy. Planowaliśmy iść z moim przyjacielem do jednej z nich, utrzymanej w stylu lat 80., choć tak naprawdę żadnym konkretnym, ale zamknęli wszystkie. Nawet gejowski. Przed bramą stała jakaś lesbijka ubrana jak chłopczyca, która pomstowała do koleżanek: — Kurwa mać, kto by się spodziewał, że zamkną nam lokal z powodu jego śmierci! — W jej głosie słychać było wielkie zaskoczenie, zdziwienie, dopiero potem oburzenie. Tak, oto śmierć człowieka, który uważał ją za chorą a jej orientację za wybór świadomy, choć spaczony cywilizacją śmierci, odejście tego człowieka położyło się cieniem na jej rozkładzie dnia.

Potem było gorzej: przez dwa tygodnie panowała żałoba narodowa, a telewizje oszalały nadając non-stop biografie wiadomo kogo. (Ciekawostka: jedynym kanałem, który nie zmienił ramówki, była katolicka stacja Puls.) W tym szaleństwie już nie widziałem metody. Przez dwa tygodnie relacjonowano kolejne pielgrzymki, spotkania młodzieży, pogodzenia się zwaśnionych kibiców dwóch drużyn piłkarskich (chłopaki morowo wytrzymali przez całą medialną szopkę, zaczęli się dosłownie zabijać dopiero po), żaden z ówczesnych psychologów telewizyjnych nie odważył się podjąć jakiejkolwiek analizy zjawiska czy broń boże interpretacji, a durni dziennikarze goniący za sensacją piali nad porozumieniami ponad podziałami. Porozumienia nie trwały długo, jak się okazało potem.

Teraz jednakże staliśmy przed kilkoma nieczynnymi lokalami wciśniętymi w jedną klatkę schodową, rzecz właściwie charakterystyczną dla tego miasta, a od grup ciągnących z centrum usłyszeliśmy, że tam też jest dupa, jeśli chodzi o napicie. Bez sensu, pomyślałem. — Idziemy do Żydów — oznajmił mój przyjaciel obierając kierunek na dawną dzielnicę żydowską. — Tak — odpowiedziałem.

— Byłem przedwczoraj w takiej knajpie należącej do mojego kolegi — zaczął opowiadać mój kompan. — I jak poszła plota, że może staruszek papież kopnął w kalendarz, to wyłączyli muzykę. I to wystarczyło. Czy oni wszyscy ocipieli, przepraszam, żeby zamykać lokale? Toż to dla nich żywa kasa! I czego oni się boją?

W dzielnicy żydowskiej było trochę lepiej, ale nie od razu. Ucałowaliśmy niejedną klamkę nim nie przyszedł mi do głowy pewien szatański pomysł. Popatrzyłem na mojego wulgarnego miejscami przyjaciela i pomyślałem, że zrobię mu psikusa, a może nawet dam nauczkę. Ale nie uprzedzajmy faktów. Zaproponowałem pewien położony na uboczu lokal, który moim zdaniem powinien był być czynny, choć tego wieczoru wszystko było możliwe. Mój przyjaciel zgodził się i ruszyliśmy w tamtą stronę. Na szczęście był już dzień po Prima Aprilisie i pogodę można było śmiało określić jako wcale ciepłą. Trochę celowo powłócząc nogami, niczym jacyś jebani dekadenci, dowlekliśmy się do wybranego przeze mnie miejsca.

Wejście do lokalu nie było proste, ponieważ trzeba było najpierw zadzwonić domofonem i w ten sposób sforsować metalowe drzwi, następnie zejść kilka stopni w dół i zostać skontrolowanym przez kratę. Dwóch wytatuowanych karków z marsowymi minami rzuciło na nas wzrokiem. — To moja parówa — powiedziałem, pokazując na mojego przyjaciela i puszczając oko do jednego z ochroniarzy. Uśmiechnął się pod nosem i otworzył kratę. Na szczęście środowisko, które „dzierżyło” klub, było na tyle niejednorodne, że kupili ten bajer. Na szczęście numer 2: mój przyjaciel tego jednak nie dosłyszał. Wpuszczono nas do środka. Po zimnym przedsionku z dwoma łysymi klucznikami trafiliśmy do właściwego klubu. Poczułem buchnięcie ciepłego powietrza na twarzy. Na wprost był wielki parkiet, a po prawej bar z kilkoma stolikami. Skręciliśmy w prawo. Może, myślałem zbliżając się do stołka barowego, trafiliśmy do alternatywnej rzeczywistości, gdzie Jan Paweł II nie umarł albo nigdy nie żył albo umarł dawno temu, może w zamachu Alego Agcy, a może podwójna brama wraz z murami tworzyłay na tyle gęste środowisko wokół wnętrza, że wiadomości z zewnątrz docierały ze sporym opóźnieniem. Jeżeli tak, to ja i mój przyjaciel moglibyśmy być rozpatrywani jako wirusy, które przynoszą taką wiadomość i mogą potencjalnie skazić atmosferę dobrej zabawy panującą w tym bastionie. Na szczęście nie mieliśmy takiego planu. Hulactwo w klubie było niezagrożone z naszej strony.

Siedliśmy przy barze, tak już na końcu. Po browczyku, postanowiliśmy i podniosłem rękę, by złożyć zamówienie, lecz barman nawet się nie obrócił. Spróbowałem jeszcze raz i… znowu nic. A to dopiero! pomyślałem. Pierwszy raz zdarzało mi się, że w ten subtelny sposób odmawia się prawa mojej obecności w lokalu. Kilka kolejnych prób nie przyniosło skutku. Można powiedzieć, że byliśmy w kropce. I wtedy obok mnie stanęła jakaś kobieta, uniosła rękę i barman pojawił się w momencie, zupełnie niespeszony, że wcześniej kładł na nas lachę. Kobieta oddaliła się szybko. Zdążyłem zanotować tylko, że ma dość odważną minispódniczkę — skórzaną, która miała kompletne wycięcie na pośladki, które przedzielone czarnym sznurkiem stringów sympatycznie kołysały się przy każdym kroku. Mój przyjaciel zamówił 6 kamikadze. Wypiliśmy po 3. Następnie drugą kolejkę i znowu po 3. Barman więcej nas nie ignorował. W pewnym momencie mój przyjaciel zorientował się w naturze psikusa, jakiego mu zrobiłem. — To chyba jakiś bar dla pedałów — powiedział. Istotnie, byliśmy w gejowskim klubie. Kilka kroków dzieliło nas od darkroomu, z którego dobiegały odgłosy bynajmniej nie będące hołdem dla teatralnie zmarłego bohatera wieczoru. Na razie jednak nie dawałem po sobie nic poznać. Postanowiłem wystawić mojego przyjaciela na próbę, ponieważ z zamiłowania psioczył nie tylko na szeroko pojęty kler, ale również mniejszości seksualne. Wypiliśmy jeszcze kilka kolejek kamikadze. I jeszcze kilka. I jeszcze nie wiem ile. Łącznie, jak ustaliłem następnego dnia rano, zapamiętałem tylko połowę wszystkich.

Skoro mogłem ustać na nogach — bo to różnie bywa, kiedy się pije; czasem człowiek w pewnym momencie chce skoczyć do kibelka i okazuje się, że nie może nawet wstać — poszedłem na parkiet.

 

(Powyższy akapit celowo pozostawiono pustym, ponieważ oddaje on dziurę w pamięci, która zachowała się po dziś dzień.)

To nie było jak przebudzenie, nie czułem się jakbym spał i obudził, o nie. Najtrafniejsze porównanie jest takie: jakbym zbliżał się do pokoju, w którym gra muzyka. Idę długim korytarzem i słyszę tę muzykę, która robi się głośniejsza. Głośniejsza i głośniejsza. Wtedy dochodzę do drzwi i przekraczam próg. Nagle dźwięk, który był przede mną otacza mnie z wszystkich stron. Mniej więcej tak poczułem się, kiedy zorientowałem się nagle, że tańczę z jakąś kobietą dość aktywnie integrując się z nią. Nasze języki odtańczyły być może tamtej nocy o wiele większe wygibasy niż nasze ciała. W pewnym momencie moja partnerka w tańcu zakręciła się dookoła własnej osi i ujrzałem goły tyłek. Ten sam, co przy barze. Trochę mnie wcięło. Rozejrzałem się za moim przyjacielem, ale nigdzie go nie widziałem. Zresztą czułem się trochę bezwolny i nic z tym faktem nie byłbym w stanie zrobić. Kobieta złapała mnie za rękę i pociągnęła do małej salki (a może to było patio?) równolegle z tą wzdłuż baru. Tam przy jednym stoliku siedziała jakaś para. Wybrylantowany chłopak w świecącej koszuli oraz prążkowanych spodniach w kantkę, obok jakaś dziwna dziewczyna w bluzce z napisami po hebrajsku. Osobniczka, która mnie porwała, posadziła mnie z tymi ludźmi, po czym pofrunęła gdzieś. Zacząłem przyglądać się dziwnej dziewczynie przy stole. Była płaska i miała jakieś takie rysy twarzy… męskie. I nagle poczułem się jak Jerzy Stuhr, który dotarł na squat do tych jakichś lesbijek-outsiderek w „Seksmisji”. To nie była dziewczyna. Powrót świadomości wydarzeń sugerował, że alkohol ulatnia mi się z głowy. Zaczynałem łączyć fakty. Oto siedzieliśmy w lokalu gejowskim i nie powinienem być tym zdziwiony. W sumie mi przeszło po pierwszym zaskoczeniu. Nie byłem jednak w stanie nic powiedzieć. Bynajmniej nie z powodu nieśmiałości. Szumiało mi w głowie i ogólnie byłem nastawiony raczej na odbiór. Alkohol zatruwający mój organizm, gorąc i zaduch panujący w pomieszczeniu, a także kakofonia dźwięków, jakiej byłem poddawany jeszcze przed chwilą uczyniły mnie na jakiś czas impresjonistą. W tej chwili chłonąłem wszystkie proste bodźce niczym jakiś flamandzki malarz po absyncie. Tylko potem tego nie malowałem, choć sądzę, że gdybym zwymiotował to przez takie sito do mąki na płótno, to mógłby być aukcyjny hicior. No ale nie zwymiotowałem. Para naprzeciwko mnie czuła chyba skrępowanie, ponieważ na przemian to nerwowo się uśmiechali do mnie, to czekali aż coś powiem. Z ulgą przyjęli powrót kobiety z gołym tyłkiem, która złapała mnie za rękę i gdzieś porwała.

Mój impresjonizm był dość spowalniający, ze dwa razy bym się wywrócił, kiedy byłem ciągnięty przez mroczny parkiet — w ciemności nie widać stopni — i korytarz do czegoś, co okazało się chyba małym darkroomem. Po drodze przyszło mi do głowy, że może ona też jest mężczyzną. Właściwie dlaczego by nie? W tym miejscu wszystko było możliwe. A jednak, pomyślałem sam sobie w odpowiedzi, miała piersi. No ale, kontrowałem po raz kolejny, było tutaj raczej niewielu ludzi z przypadku. Biseks? A może… Nie. To niemożliwe. Niestety, moje rozważania zostały przerwane tym, że w tym momencie weszliśmy do podłużnego pomieszczenia z dwoma rurami do tańczenia na środku i kanapą dookoła. Miejsce na prywatne tańce striptizerek, wydedukowałem. Przynajmniej kiedyś. Osobniczka posadziła mnie na kanapie i stanęła do mnie tyłem. Teraz dojrzałem, że jej część garderoby udająca spódnicę była bardziej czymś na wzór fartuszka, tylko spinana na dole cienkim paskiem. Rozpięła go i wypięła się, a następnie potrząsnęła pupą. — Nie chcę tak — powiedziałem. Wyprostowała się. Przez chwilę miałem na kolejnego psikusa: chciałem powiedzieć, że zmarł Jan Paweł II i że to mnie rozwaliło czy coś w tym stylu, ale prawie od razu uznałem to za nieśmieszne. Zamiast tego postawiłem na szczerość. — Jestem tu z przypadku. Nie wiem, co stało się na parkiecie, ale mój przyjaciel, którego przyprowadziłem tu dla żartu, wiesz, jest homofobem, no więc on mnie trochę upił i mam gigantyczną dziurę w wydarzeniach tego wieczoru.

Usiadła obok mnie i powiedziała: — Jeżeli jesteś tu z przypadku, to heh! Kiedyś opowiem ci, co tam wyprawiałeś ze mną. Nabrałeś mnie i może powinnać kazać cię stąd wyrzucić, ale mimo wszystko mnie rozbawiłeś. A twój przyjaciel rozrabiał przy barze i moi chłopcy wynieśli go, miotającego się jak zażynana świnia, a następnie wyrzucili do kałuży przed lokalem. Zrobili w ulicy taką głębszą dziurę, którą regularnie napełniają wodą, żeby wyglądała jak płytka, choć wypełniona brudną wodą kałuża. Zawsze, kiedy wyrzucają kogoś z lokalu, to jakiś cudem wpada on w tę wodę. Pomimo iż mamy bramę i kratę, to czasem ktoś się prześliznie. Myśli, że jest sprytny, ale tak naprawdę został przez nas wpuszczony. Zawsze. Wybieramy takich, co nie narobią problemów. Pooglądają, zostaną zignorowani w barze, ktoś spróbuje poderwać ich na parkiecie, po czym zmyją się. Chyba że nie, ale ciąg dalszy tego wariantu znasz. Potem ci, co byli grzeczni, opowiedzą o wszystkim swoim kolegom albo opiszą na forum dyskusyjnym. Tak rodzi się legenda tego miejsca. Pielęgnuję ją starannie. Bardzo dbam o to, żeby stworzyć tu inny świat, który pozostaje obojętny na wydarzenia na zewnątrz. Chyba dopiero wojna musiałaby się tutaj wedrzeć. — Zrobiła przerwę i spojrzała na mnie jak nauczycielka na niesfornego uczniaka. — Ale wy dwaj… zrobiliście moich bramkarzy. No, właściwie nie „wy”. Myślę, że patrzyli na ciebie, bo twój kumpel choćby kupił ten lokal, to by się nie dostał do środka. Chodź, napijemy się czegoś bezalkoholowego już.

— Jesteś właścicielką tego lokalu? — spytałem po drodze.

— Nazywam się Tranny Quilizer i tak, jestem tu królową na włościach.

Wróciliśmy do stolika ich znajomych. Wyglądali na zaskoczonych (może za krótko albo za długo nas nie było) i znowu zamilkli. — To jest Frank — przedstawiła mnie. Frank? prawie się zdziwiłem, ale no dobra, właściwie nie potrzeba było już mocniejszych dowodów na to, że dawno się tak nie upiłem. I najlepsze, że nie za swoje pieniądze. Wyjąłem z kieszeni kurtki zmiętą paczkę papierosów, z których niektóre były połamane, i zapaliłem sobie jednego. Tran oraz jej dwójka znajomych, którzy mi się nie przedstawili, ale właściwie ja też, opowiedziedzieli kilka historii o sobie, o tym lokalu i takie tam. Nadal miałem impresjonistyczną fazę, więc głównie słuchałem. Opowiedzieli mi o różnych problemach swojej mniejszości, o organizowaniu parad, zakroili szeroko kwestię adopcji — które chcą, których nie i tym podobne — oraz trochę o muzyce i filmach. Wypaliłem z sześć papierosów, kiedy Tran doszła do największej petardy tego wieczoru.

Kilka lat wcześniej, w czasach modemów i okrutnych cen internetu liczonego za każdą minutę połączenia urządziliśmy sobie z kuzynem — a obydwaj byliśmy nieletni — noc z porno. Były to czasy, jak wspomniałem, okrutne, nie było niczego takiego jak transmisja strumieniowa, ba, nie było nigdzie avików i wmvów do pobrania. Na stronie, którą po wielkich trudach znaleźliśmy, bo Google’a też wtedy nie było, a jak był, to nie tak rozbudowany jak teraz, były same obrazki, ale też nie tak, że galerie, nie myślcie sobie. Tekstowa lista z opisami. Po kliknięciu w link dopiero pojawiał się obrazek. Współcześni spece od usability na pewno mieliby tu coś do powiedzenia, ale na szczęście nikt tych nadętych durni nie będzie pytał o zdanie w tym temacie. Ci nudziarze pewnie do dziś nie mają wstępu do klubu Tran. Wtedy jednak jeszcze nie istnieli. Zarówno podczas nocy na modemie, jak i nocy w klubie odciętym od świata. Pojawili się niedawno. Ale nie o nich miałem. Co to ja? A tak. No więc kuzyn kliknął w jeden link i oto wyskoczyło nam na ekranie coś, czego nie potrafiliśmy zidentyfikować. Oto przed nami prezentowała się młoda mulatka z drobnymi piersiami i… członkiem. — Ale jak to? — zakrzyknęliśmy nieomalże równocześnie. Dziewczyna wyglądała na dziewczynę, miała kobiece kształty, szerokie biodra oraz dorodnego penisa. Coś tu strasznie nie pasowało. Przez wiele lat szukałem odpowiedzi na pytanie, skąd się biorą tacy ludzie — rodzą się tacy? Niestety, Internet podrzucał wiele zdjęć, a potem i materiałów wideo, lecz nigdy odpowiedzi na to pytanie. Tran, zgodnie ze swoim pseudonimem, gdyż nie posądzałbym jej rodziców o tak wyrafinowane poczucie humoru, była właśnie taką osobą.

— Urodziłam się chłopcem — zaczęła swoją opowieść, podbierając mi z paczki jednego papierosa (bez pudła wyciągnęła niezłamanego, co mnie się za pierwszym razem nigdy nie udało) i odpalając od mojego. — Tutaj właściwie moja historia nie różni się ani trochę od wszystkich historii transseksualistów. Czułam się źle w swoim ciele, jak i w swojej roli społecznej. Bardziej ciągnęło mnie do zabaw w sklep i tym podobne pierdoły, myślę, Frank, że znasz to. W odpowiednim momencie poddałam się operacji zmiany płci. Na szczęście mój ojciec jest Niemcem i to z zachodniego landu, więc był na tyle otwarty, by mi to umożliwić. I tutaj moja historia zaczęła się różnić od większości. Przeszedłszy kurację hormonalną oraz drobne operacje plastyczne poczułam, że pasuje mi ten stan zawieszenia pomiędzy, gdzie właściwie nie przynależna mi jest żadna konkretna rola społeczna. Poczułam się wolna. Wtedy przypomniałam sobie o tym miejscu. Wiele lat wcześniej, jeszcze jako cokolwiek wystraszony światem szczypiorek, włóczyłam się ze znajomą po okolicy i nagle ujrzałam w tym miejscu moje miejsce, to które mnie chętnie kiedyś przyjmie. Bardzo mocne przeświadczenie. Wróciłam tu, znalazłam opuszczony budynek po dawnym zarządzie gazowni i urządziłam tu swoje królestwo, lokal odcięty od świata, nie pełniący w związku z nim żadnej roli, piszący własną historię. Jeśli wiesz, co chcę powiedzieć. — Popatrzyła na mnie trochę kontrolnie, czy nadążam za jej opowieścią. Nadążąłem i to całkiem nieźle, ponieważ alkohol prawie już na mnie nie działał. Delektowałem się papierosem i byłem lekko przymulony, ale mój umysł pracował bez zarzutu. Olśniło mnie, choć jeszcze o tym nie wiedziałem w tamtym momencie, że większość tzw. shemale’ów się bierze właśnie stąd. Z niedokończonych operacji zmiany płci. Może zbierają na te ostatnie, może się boją, a może jeszcze coś innego. Ale to było jakby później.

— A brudne łona kobiet złych istotą poezji w mig staną się — powiedziałem. — Ale nie o tym chciałem. Mam cytat bardziej na temat: W gruncie rzeczy wiedział, że nie można wyjść poza, ponieważ nie było żadnego poza. Jeśli wierzyć autorowi biblii dla pseudointeligentów. Chociaż mnie właściwie ta książka się podobała.

— Cortazar. Biegłyś w cytatach. — powiedziała Tran, chyba trochę z drwiną w oczach. — Poza nie, ale pomiędzy już prędzej. — Spojrzała na zagarek na lewej ręce. Śmiesznie go nosiła, ponieważ miała tarczę od spodu dłoni. — Nie chcę być niemiła, ale czas będzie zamykać i muszę przy tym być. Szczególnie w dniu śmierci takiej persony.

— Jakiej persony? — spytał wybrylantowany wypacykowany piękniś przy stole.

Spojrzałem na Tran, ale jej spojrzenie z kolei mówiło mi, że zachowałbym się jak pieprzony wirus komputerowy, zdradzając tę tajemnicę, więc postanowiłem uciec się do kalamburu. — Napoleon konserwatyzmu — powiedziałem, wstając. — Dzięki niemu dane było nam się poznać. Bardzo miły wieczór, panno Quilizer, i mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś zobaczymy. Musimy omówić różnice pomiędzy „pomiędzy” i „poza”.

— Do zobaczenia, Frank — powiedziała, również wstając. — I właściwie, to jak się nazywasz? Wymyśliłam to imię na poczekaniu.

— Jestem Aubrey. Aubrey De Los Destinos.

Na zewnątrz było już jasno. Szybka rewizja wydarzeń z nocy i wieczoru dnia poprzedniego istotnie wykazała, że o godzinie, która była celebrowana w różnych telewizjach niczym pierwsza relikwia nowego świętego przez następne dwa tygodnie, czyli o 21:37, siedziałem jeszcze przed małym telewizorem rozważając jakąś nieistotną z punktu widzenia późniejszych godzin kwestię, a to oznacza, że do królestwa Tran dotarliśmy grubo po północy — jeśli dodać poszukiwania jakiegoś lokalu — a potem jeszcze film mi się urwał. Tak więc jasność wdzierająca się spomiędzy chmur na niebie prosto w me zmęczone źrenice była w pełni usprawiedliwiona. Idąc tak z głową pochłoniętą tymi wszystkimi ustaleniami nie patrzyłem pod nogi. W pewnym momencie potknąłem się o coś i upadłem.

— Do chuja wafla! — zawołał znajomy głos. Ujrzałem mojego przyjaciela, który wystawał z kałuży, tj. głowa i ręce, reszta zanurzona była w dziurze udającej kałużę. — Wyciągnij mnie stąd! Wywalili mnie z lokalu po tym, jak poszedłeś tańcować z tą gołą dupą i w ogóle jeśli jeszcze raz weźmiesz mnie do takiej knajpy, to cię chyba zatłukę na śmierć!

— Spoko, myślę, że nieprędko umrze następny papież — odparłem biorąc się za wyciąganie go z kałuży. Dobrze, że miał długie włosy, to sobie je okręciłem wokół ręki i było mi łatwiej, choć trochę krzyczał przy tym. Właściwie to rozważałem zostawienie go tam, w końcu by mu ktoś pomógł, ale nie miałem pieniędzy, a wiedziałem, że on zamówi taksówkę.