Aubrey De Los Destinos prezentuje

Stary mistrz

Pracowałem wtedy na montażach. To niezła fucha, płacą kiepsko, ale można pooglądać różne mieszkania. Na ogół standard, ale czasem zdarzało się coś wypasionego, jak ta baba od szkółek drzew, która miała marmurowe ściany i takie puszyste dywany, z obawy o które dawała nam zawsze laczki (idealne do chodzenia po drabinie, choć ta paniusia zawsze sprawiała wrażenie idiotki, która dobrze się za mąż wydała, więc wszystko w normie), ale czasami były nieźle zapuszczone rudery. W sumie zastanawiało mnie co się ktoś przejmuje, skoro mieszka w takim syfie, ale wiadomo: klient nasz pan, karmi nas i wyprowadza na pole wysikać się. Tak też trafiliśmy do pewnego osobliwego człowieka.

Już od progu wiedziałem, że coś jest nie tak. Mieszkanie było ciemne i zagracone. Wszędzie walały się stosy gazet. Nie czasopism, tylko codziennych gazet. Były powiązane powrozem w paczki tworzące swoisty labirynt w przedpokoju. Zmusiło nas to do paru karkołomnych przepychanek ze sprzętem, ale w końcu znaleźliśmy się w dużym pokoju. Wyraźnie było czuć, że w mieszkaniu od dawna było niewietrzone. Gospodarz siedział w bokserkach i podkoszulku bez rękawków, obydwie części garderoby były od dawna nie zmieniane. Był wychudzony i miał mocno przekrwione oczy, ale mimo tego skakał po kanałach; bardziej przypominało to bardziej coś w rodzaju transu czy wyuczonego odruchu niż przytomnego działania. Oprócz niego w pokoju była młoda dziewczyna, która krzątała się w krótkiej halce. Mężczyzna podniósł wzrok w górę i dostrzegł mnie. Chciał coś powiedzieć, ale mój szef zagonił mnie do pracy.

Kiedy jednak skończyliśmy i okazało się, że po wyrzuceniu śmieci cały nasz sprzęt ogranicza się do skrzynki z narzędziami i walizki z wiertarko-wkrętarką akumulatorową, szef wziął to i ulotnił się; ja w tym czasie korzystałem z toalety. Wychodziłem z założenia, że w domu trzeba zobaczyć jak najwięcej, również toaletę. Toaleta osobliwego osobnika, u którego byliśmy, była w okropnym stanie. Pod sufitem, majaczącym gdzieś ponad sznurkami na pranie, kryła się po odpadającymi płatami farby pleśń, białe kafelki dawno już straciły błysk, wanna była nie do użytku — zastawiona miednicami z praniem i z dawno zapuszczonym kamieniem, na rancie małej umywaleczki były porozstawiane damskie kosmetyki, te najtańsze, trzeba przyznać, że lustro było wypucowane, przynajmniej na środku, w rogach i tak były ponaklejane serduszka i jedna naklejka — już trochę starta — z napisem DEPECHE MODE, przed śmierdzącą muszlą z naciekami w kilku kolorach był puchaty niegdyś dywanik, obecnie skołtuniony. Horror, jednym słowem. Kiedy wyszedłem z łazienki odkryłem, że szef się był zbył. Nie mogłem się dyskretnie wycofać. Naprzeciwko łazienki był mniejszy pokój, obok był duży pokój, w którym siedział katatonik, a dopiero w prawo był przedpokój z kuchnią po drodze. Zzułem buty, pomimo klejącej się brudnej podłogi, wziąłem je w rękę i zacząłem skradać. W pokoju naprzeciwko łazienki nikogo nie było. Mężczyzna wpatrywał się ślepo w telewizor. Nie niepokojony przez niego dotarłem do przedpokoju. Byłem w połowie drogi, kiedy z kuchni — równie usyfionej — wyłoniła się dziewczyna z tacką, na której miała dwie coca-cole w szklanych butelkach 0,33 ml oraz po szklance.

Uśmiechnęła się. Miała czarny nalot na zębach. — Wybierasz się dokądś? — spytała. — Mistrz pragnie z tobą pomówić. Twojego szefa już dawno nie ma. Powiedziałam mu, że chodziliśmy razem do podstawówki i że nasze matki się dobrze znają. Więc poszedł.

Chwilę zastanawiałem się czy po prostu nie przepchać się do wyjścia, ale było coś odstręczającego w tej dziewczynie. Najprawdopodobniej nie miała nic pod halką, a na pewno nie stanika, niżej się nie wpatrywałem. Włosy miała w nieładzie, były brudne i sterczały jak utapirowana fryzura Roberta Smitha, brakowało jej tylko szminki, ale za to miała rozmazany makijaż pod oczami. Wyglądała jak punkówa po całonocnej imprezie. Postąpiła krok do przodu, a ja się cofnąłem. Tak doprowadziła mnie do dużego pokoju, gdzie czekał już taboret, którego wcześniej nie widziałem. Usiadłem, dziewczyna nalała mi coli. Mężczyzna niemrawo spojrzał w moją stronę.

— Jestem antychrystem — wyrzęził. Postanowiłem nic nie mówić, tylko wysłuchać go w skupieniu. — Od kilkunastu lat oglądam telewizję, oglądam ją i uczę się tego świata. Lecz dotarło do mnie, że jestem zbyt chory i za stary, by wykorzystać swoją wiedzę. Stanąłem więc przed problemem: komu powierzyć moją misję. Jak tylko cię ujrzałem, niepozornego chłopka-roztropka, dotarło do mnie, że jesteś idealnym kandydatem. Posłuchaj, chłopcze, co ci powiem, ponieważ przejmujesz pałeczkę. Pierwsza rada: nie wchodź nigdzie na żywioł, wszystko co robisz musi być poprzedzone rozpoznaniem terenu, zawsze. Druga rada: kiedy wkroczysz do domeny publicznej musisz w niej pozostać, wielu przed tobą pchało się na świecznik nie zrywając z życiem prywatnym, ze swoimi drobnymi grzeszkami i słabościami, które potem były wyciągane na światło dzienne. Jeżeli nie chcesz, żeby wypłynęły, zerwij z nimi. Wszystko musi się dziać publicznie, wtedy twoi przeciwnicy nie będą mieli na ciebie żadnych haków. Po trzecie… — Niestety w tym momencie rzężenie stało się niewyraźne, a sam mężczyzna zaczął pluć się i dostał konwulsji. Dziewczyna przepchała się i kucnęła przy nim. Zaczęła mu wycierać usta i przycisnęła do oparcia, tłumiąc drgawki. Faktycznie podziałało. Po chwili mężczyzna znowu na mnie spojrzał, a jego oczy nie były dotąd tak przenikliwe. — Po trzecie: to już czas, twoje rozpoznanie terenu musi być jak najkrótsze. A teraz wyjdź. Wyjdź! Wynocha! — zaczął nagle krzyczeć prawie że w połowie zdania. Wstałem, szybkim haustem dopiłem colę i wyszedłem. Powietrze na klatce było tak świeże po pobycie w tamtym mieszkaniu. Samochodu szefa nie było przed klatką.

Osobliwy człowiek, jak napisałem. Był to jedyny raz, kiedy go spotkałem. Krótko potem zmarł na powikłania po zapaleniu płuc. Opowiedziała mi o tym Natasza, dziewczyna, która tam wtedy była. Miała na sobie płaszcz z futrzanym kołnierzem i futrzaną wielką czapę, ręce trzymała w mufce, była zima i siedzieliśmy na ławce w parku, nieopodał dzieci lepiły bałwana. Spotkałem ją na spacerze z psem, jeszcze wtedy nie trzeba było zbierać ich kup. Nie opowiedziała mi ani słowa o sobie, ani o tym jak znalazła się w tamtym mieszkaniu. W istocie prawie nic mi nie przekazała. — Pod koniec pluł krwią — mówiła patrząc przed siebie — ale nie chciał lekarza, twierdził, że przedłużyli by jego egzystencję o kilka lat. Nigdy nie mówił „życie”, używał słowa „egzystencja”. — W jej głosie słyszałem wschodnie naleciałości, pomimo iż bardzo dobrze wysławiała się w naszym pięknym języku. — Czasami przychodzili do nas różni ludzie, ale nigdy nie zwracał na nich uwagę. Aż tamtego dnia pojawiłeś się ty. Oderwał się od telewizora. Może był już stary i nie mógł dłużej czekać, ale to właśnie tobie przekazał pałeczkę. — Wstała i zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem. — Nie zmarnuj tego, nie zaprzepaść. — Odeszła roztaczając wokół siebie większy chłód niż zima wokół. Obrzucające się śnieżkami dzieci rozstąpiły się niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem.

Intuicja podpowiadała mi, że sprawa jest grubsza niż moje kalesony, toteż udałem się na konsultację duchową do najbliższej parafii. Czekałem chwilę na swoją kolej, ponieważ jakaś para próbowała załatwić sobie termin (drzwi były cienkie), ale ksiądz był nieugięty, co zdanie podsuwając mniej lub bardziej zawoalowaną sugestię o kopertę. W pewnym momencie miałem ochotę wstać i wejść tam i coś zrobić, lecz potem zdałem sobie sprawę, że być może nie znam się na tym, skoro sam przyszedłem po poradę, więc siedziałem dalej. W pewnym momencie dziewczyna się popłakała i drzwi się otworzyły. Okazało się, że nie była z narzeczonym, lecz z matką. Wszedłem bez pukania i natknąłem się na srogie spojrzenie księdza. Na monitorze miał windowsowego pasjansa. — O co chodzi?! — gruchnął na mnie, aż się popluł. Zamknąłem drzwi, usiadłem na krześle i opowiedziałem mu swoją historię. Najpierw w mieszkaniu, a potem spotkanie z Nataszą (nie zdradziłem mu jej imienia) w parku. Z początku miał podskórne tendencje do wyrzucenia mnie na zewnątrz, ale w połowie historii zanikły, a sam ksiądz słuchał w skupieniu, kiwając tylko głową i układając jedną ręką i jednym okiem pasjansa. Szło mu to średnio, ale się nie zrażał. Myślę, że ci wszyscy petenci, sprowadzając go do roli urzędnika — co prawda w sprawach kościelnych, ale właściwie co to za różnica? — zamienili go w bezduszną machinę do wypełniania świstków. Kiedy skończyłem opowiadać spytałem go co mam z tym fantem zrobić, bo średnio się cisnę do walki z tak dużą firmą organizacją, jaką niewątpliwie jest kościół. Ksiądz na to się oparł, zaplótł ręcę, chyba licząc, że będzie inteligentniej wyglądał, niestety grzywka na pożyczkę zaczesana do tyłu i trochę w lewo była nie do przebicia. Nie zraziłem się tym, ponieważ był to ksiądz, nie sprzedawca w sklepie ze sprzętem AGD. Powiedział, że powinienem się wyspowiadać, ponieważ mogę być pod wpływem demonów i że należy to zgłosić komuś wyżej, a ja się poczułem, jak wtedy kiedy zgłaszałem kradzież roweru na policji, a oni się pytali o jakieś mało istotne detale. Brakowało tylko paprotek na biurku. W połowie jego długiej przemowy, choć było to zdecydowanie niegrzeczne, wstałem i wyszedłem na zewnątrz.

Tam — paląc dla rozgrzania papieroska — postanowiłem olać przekazaną mi misję, lecz nie puszczać jej dalej. Bardzo się ucieszyłem z tego pomysłu. Od razu wyciągnąłem notesik oraz długopis, który nie chciał pisać i musiałem pochuchać na niego, żeby się rozgrzał, a kiedy się to udało zanotowałem od razu dobry uczynek na dzień dzisiejszy: „wypisałem się z prowadzenia apokalipsy”.