Aubrey De Los Destinos prezentuje

Powrót syna

Piotr Kamieniecki wszedł do sali konferencyjnej. Systematyczna Sandra już tam siedziała. Jej twarz wyrażała obojętność, jak zawsze zresztą. Piotr zasiadł na jednym z 2 przygotowanych krzeseł. Jan Izydor stał pośrodku w zwykłych spodniach i podkoszulku. Na stopach miał crocsy. Co najważniejsze, był umyty. Dwa dni zajęło mu przepytanie ludzi na mieście i ogarnięcie informacji zgromadzonych przez Sandrę. Następnie zapieczętował swoją Norę Przemienienia i wezwał Piotra (Sandrę też, ale ona była na miejscu, więc dotarcie do sali konferencyjnej nie wymagało od niej wiele zachodu). Jan lubił czasem przedstawić im swój tok myślenia, co — jak twierdził — pozwalało mu go niejednokrotnie uporządkować.

— Dzięki wiadomościom emailowym, nielicznym, co prawda, ale jednak, udało mi się dotrzeć do pewnego Cygana, który był świadkiem spotkania Hieronima Korszyńskiego z Cyganką, która para się wróżbiarstwem, zielarstwem i pokrewnymi tematami. Niestety, na wskutek działalności jednego z naszych dzielnych policjantów, Cyganie zmuszeni byli uciec za Wschodnią granicę i obecnie przebywają na Białorusi. Nie mam z nimi kontaktu, więc pozostaje mi relacja tego trochę niedorozwiniętego Cygana, na którego notabene brat bierze zasiłek, w związku z czym zostali w Polsce. Ku naszemu szczęściu. Dostaliśmy namiar na człowieka, którego ani mnie, ani Sandrze nie udało się odnaleźć. Na razie odkładamy ten trop. Z lektur Hieronima wywnioskowałem, że przygotowywał się do jakiegoś survivalu, co, jak wiemy, zupełnie do niego nie pasuje. On nigdy nie był na obozie, nawet na zielonej szkole czy dwudniowej wycieczce szkolnej. Co również zastanawiające, nie przygotował sobie żadnego sprzętu ku temu. Samą wiedzą przeżyć nie idzie. I najważniejsze: zostawił papcie koło łóżka. Równo ułożone.

— Papcie? — zdziwił się Piotr. — To ma być dowód na coś?

— Sam w sobie nie, ale gdyby uciekał z domu, gdyby w ogóle chciał z niego wyjść, to zostawiłby je w przedpokoju, a nie ułożone obok łóżka, jakby kładł się spać.

— Sądzisz, że został porwany w czasie snu? — spytał trochę zdezorientowany Piotr.

— Nie — odpowiedział Jan. — Zanim odpowiem na to pytanie, będę chciał zobaczyć jego pokój osobiście. Korszyńscy udają się dzisiaj na koncert do filharmonii, a my skorzystamy z tej okoliczności.

— Czekaj, co ty kombinujesz? To nie mieszkanie Waneckiego, gdzie wysłała nas jego matka — zaprotestował Piotr, ale mina Jana była na tyle wymowna, że opadł na krzesło.


Jan Izydor wśliznął się do domu Korszyńskich. Przeszedł przez wielki przedpokój połączony z klatką schodową i salon, skąd dotarł do pokoju Hieronima. Zapalił światło i zaczął obserwować. Właściwie nic nie przestawiono. Po prostu chciał to zobaczyć na własne oczy. Jak tylko wszedł, wiedział, że ma rację. Nawet jeśli nie miała ona sensu. Najmniejszego. Obszedł pokój, dotykając mebli, niczym Salad Fingers. Nagle usłyszał naciskaną klamkę.

Obrócił się i ujrzał pana Korszyńskiego, który wchodzi do pokoju. Jan nie czekał na nic, tylko wcisnął przycisk nadajnika. Sygnał odebrał Piotr Kamieniecki, który siedział w samochodzie przed domem. W momencie zebrał się i wysiadł, a następnie pobiegł do domu. W pokoju Hieronima zastał swojego pracodawcę, na którego krzyczał Korszyński, obok stała jego przerażona małżonka. Obecność nieznajomego w ich domu to była jedna sprawa, ale to, jak on wyglądał, tylko to potęgowało. Jan miał na sobie szary garnitur, ale twarz owinął sobie bandażami, nad którymi sterczała czupryna jego jasnych włosów. Korszyński bardzo się zdziwił, widząc Piotra.

— Co pan tu robi? — spytał, nie spuszczając jednak Jana z oczu.

— Państwo pozwolą, mój szef, Jan Izydor — powiedział bez zbędnych wstępów Piotr, pokazując na nieproszonego gościa.

— Dlaczego włamał się pan do naszego domu? — spytał zaskoczony Korszyński. — Nie rozumiem pana metod.

— To nie jest do niczego potrzebne — odparł nonszalancko Jan, choć Piotr wyczuł jakieś napięcie w jego głosie. — Nie płaci mi pan za zdradzanie moich metod. Nie jestem tu również dla pana rozrywki. — Piotr chrząknął. Zdolności interpersonalne Jana były dość skromne, żeby nie powiedzieć ubogie. — Sprawa, z którą mamy tu do czynienia, jest całkowicie bez sensu — powiedział Jan.

— A to dlaczego? — spytał zniecierpliwionym tonem Korszyński.

— Ponieważ uważam, że Hieronim nie opuścił nigdy tego pokoju. To jedyny wniosek, jaki wyciągam z danych, które udało mi się zgromadzić.

— Sugeruje pan, że zabiłem syna?! — zawołał zdenerwowany, ale i jednocześnie skołowany Korszyński.

— Bynajmniej. Wtedy nie wynajmowałby pan mnie. Raczej chciałby pan to ukryć. Zniknięcie państwa syna nie ma w sobie nic nagłego. Wszystko było dokładnie przygotowane, tylko że on nie uciekł nigdzie na zewnątrz. — Obszedł pokój. — A jednak. Nie ma go tutaj.

Korszyński usiadł przy biurku swojego syna. Był wyraźnie zmęczony. — Nie jest pan nam bardzo pomocny — powiedział. — Liczyliśmy na znalezienie syna, a tymczasem… co to w ogóle ma być?

— Wynajął pan już wcześniej innego detektywa. Sprawę badała policja. W końcu przyszedł pan do mnie.

— Następny będzie chyba jasnowidz — burknął Korszyński. — Nie zamierzam panu zapłacić ani grosza!

— Przypominam, że umowa nie zakłada znalezienia syna, a jedynie ocenę materiału dowodowego — wtrącił Piotr. — Pan Jan Izydor jest konsultantem.

— Nie dam się zbyć tym prawniczym bełkotem!

Nagle stało się coś bardzo dziwnego. Pierwsza dostrzegła to pani Korszyńska, która nie brała udziału w słownej przepychance. W milczącym zdumieniu wskazała palcem na sufit, gdzie zaczęła tworzyć się czarna plama, która powoli rosła. Przypominała bardziej zdjęcia odległych galaktyk i zjawisk astrologicznych niż zwykły naciek na suficie. W pomieszczeniu zaczął wytwarzać się ruch powietrza. W pewnym momencie nastąpił błysk, po którym plama zniknęła, za to na podłodze pod nią leżało dwóch mężczyzn, którzy wylądowali na niej z hukiem.

Pierwszy ubrany był w czarną kurtkę i dżinsy oraz trampki. Miał długie włosy i coś groźnego w spojrzeniu, chociaż nie robił żadnej miny. Jan widział takie spojrzenie u ludzi, którzy widzieli dużo niesamowitych rzeczy. Rozglądał się po pomieszczeniu trochę zdziwiony, jakby miał się znaleźć gdzie indziej, ale dziwnym zrządzeniem losu nie znalazł. Drugi mężczyzna wyglądał, jakby przez ostatnie kilka lat żył na jakimś odludziu. Miał długie, skołtunione włosy, zarośniętą twarz, a jego ubranie nosiło ślady wielu przejść. Wyglądało, że jest w formie. Po tym, jak szybko rozejrzał się po pomieszczeniu, wstał i podszedł do łóżka, na którym usiadł.

Wszyscy patrzyli na to w osłupieniu. Pierwszy Jan odzyskał przytomność umysłu.

— Państwa syn — powiedział.

Korszyński chciał zacząć krzyczeć, ale przyjrzał się osobnikowi. Podszedł do łóżka i objął go. — Synu! — zawołał. Korszyńska dołączyła.

— Nic tu po nas — stwierdził Jan i ruszył do wyjścia. Wtedy zauważył, że drugi mężczyzna, który wpadł tu przez sufit, też zbiera się do wyjścia. Chciał podejść do niego i wypytać go o kilka rzeczy, ale ogarnęła go nieśmiałość. Mężczyzna wyszedł z pokoju. Jan wypuścił powietrze z płuc. Przepadło.

Kiedy wsiedli do samochodu, Robert spytał:

— Co tam się stało?

— Nie wiem. To, co tam miało miejsce, wymyka się racjonalnemu rozumowaniu. Ale do tego doszedłem już wcześniej. Wiedziałem, że Korszyńscy wychodzą dziś, ale zostanie służąca, która ich ściągnie z powrotem.

— Nie mogłeś po prostu się z nimi umówić?!

— To nie pasuje to mojego wizerunku. Oni to powtórzą innym ludziom i będę dziwakiem.

Piotr westchnął. — Wiedziałeś, że spadną z sufitu? I skąd? — spytał.

— Poszedłem do jasnowidza.

— Jasnowidza?! — zawołał Piotr. — Nigdy w to nie wierzyłeś.

— Nadal nie wierzę, ale logika tutaj zawodziła. Absurdalne sytuacje wymagają absurdalnych rozwiązań. Jasnowidzka powiedziała mi, że chłopak wróci dzisiaj, więc zaaranżowałem spotkanie tak, żeby się zgrało. Słuchaj no, nic nie ryzykowaliśmy. Sprawa była nie do rozwiązania. A tak możesz Korszyńskim wystawić fakturę, a ja nie mam na koncie nierozwiązanej sprawy, choć przyznam, że to raczej PR-owa sztuczka.

Piotr machnął ręką.

— Jakkolwiek — powiedział. — A słuchaj, mam jeszcze jedno pytanie, nie związane ze sprawą.

— Zespół Möbiusa — odpowiedział Jan, a widząc zdziwienie na twarzy swojego prawnika, dodał: — Chciałeś wiedzieć, dlaczego Sandra się nie uśmiecha. Ma zespół Möbiusa, jej twarz nie ma żadnej mimiki. Plus parę innych objawów.

— Mój boże — odparł Piotr. — Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?

— Nie pytałeś — odpowiedział Jan. — To córka znajomych. Z racji na jej chorobę nie mogła znaleźć pracy. Skończyła bibliotekoznawstwo i informację naukową, co czyniło ją idealną kandydatką do prowadzenia archiwum. Z racji na brak życia towarzyskiego bardziej się przykłada niż ktoś inny. Oczywiście płacę jej odpowiednio do starań i efektów.

— Coś jeszcze powinienem o niej wiedzieć? — spytał Piotr.

— Powinieneś? Nie. Ale myślę, że może mieć syndrom Aspergera, choć to akurat może być efekt uboczny obcowania z samymi komputerami.

— Nie sądzisz, że ona cierpi?

— Nie wiem. Nie mogę jej w tej kwestii pomóc. Mogę jej tylko dać dobrze płatną pracę. Jak jej źle, to niech idzie do terapeuty. Stać ją.

Piotr odpalił silnik.