Aubrey De Los Destinos prezentuje

Polowanie

I

Herman Grubke wysiadł ze swojego czarnego samochodu klasy biznes, nie bez trudu, nadwaga dawała mu coraz bardziej o sobie znać. Na początku były to tylko trudności przy sznurowaniu butów, ale coraz częściej łapał zadyszkę. Muszę iść do dietetyka, powtarzał sobie wciąż. Zamknął samochód i przeszedł przez parking do budynku Klubu Myśliwego. Było już jasno, ale jesienny chłód już nie odpuszczał wraz z pojawieniem się słońca. W klubie czekała już grupka, która powitała Hermana gromkimi okrzykami. — Witaj mistrzu! Nasza gwiazda, zawsze na niego trzeba czekać! Myślisz, że damy ci odstrzelić pierwszą zwierzynę?! — Uśmiechnął się pod nosem i poszedł do ubikacji. Był już ubrany w stosowny strój, w samochodzie miał potem na zmianę. Po polowaniu zamierzali urządzić sobie mały wieczorek z winem i może upichceniem tego, co upolowali. Był z nimi kuśnierz, który zdjąłby skórę tak, żeby się doczegoś jeszcze nadawała.

Kiedy Herman się załatwił i wrócił do świetlicy nikogo w niej nie było. Wszyscy byli na zewnątrz, przyprowadzano już konie i rozdawano sztucery. Herman trzymał swój w specjalnej gablocie, miał celownik optyczny i elementy z kości słoniowej. Bardzo go lubił. Z pomocą trzech młodzików dosiadł potężnego rumaka, jednego z nielicznych, jakie były go w stanie utrzymać. Jego przyjaciel, Natenczas Wojski, siedział już z trąbką gotową do dania sygnału. Spojrzeli na siebie z Hermanem. Dwóch kompanów, których hobby nawiązuje do najlepszych tradycji w historii. Herman wziął głęboki wdech i poczuł tę pozytywną energię, która przepełniała wszystkie atomy jego ciała, uwielbiał ten moment tuż przed polowaniem, jak napięcie przed pierwszym w życiu pocałunkiem.

— Naganiacze już ruszyli, zapędzą zwierzynę łowną w szósty kwartał — poinformował Zygfryd Donecki.

— Do boju! — oznajmił Wojski, chwytając za trąbkę i zaczynając dąć.

II

Ciężarówka zatrzymała się w uliczce. Kierowca wysiadł z ciągnika i ruszył w stronę naczepy. U góry otworzyło się okno. — Barbarzyńcy! — zawołała kobieta, wymachując pięścią. Kierowca nie przejął się tym. Już przyzwyczaił się do takich reakcji w miejscach polowań. Miał niewielki wybór: gdyby się sprzeciwił polowaliby pewnie na niego. Spojrzał na zakratowaną przyczepę, ludzie w środku nie protestowali, niektórzy trzymali się krat, ale wszyscy patrzyli na niego posępnym wzrokiem. Z początku ta presja mu przeszkadzała, ale człowiek przyzwyczai się do wszystkiego. Ci w środku też wydawali się pogodzeni z sytuacją. Ich śmierć nie była przesądzona. Jeżeli uciekną, będą wolni, po zakończeniu polowania nikt nie będzie ich ścigał. Na tym się raczej koncentrowali.

Jednym z ludzi na ciężarówce był Grzegorz. W ogóle nie zauważał kierowcy ciężarówki, dla niego mogłoby się to dziać automatycznie. Ludzie zaczęli się tłoczyć przy wejściu, choć nie było pewnym czy to daje większe szanse przetrwania. Klapa się otworzyła i wszyscy wybiegli na zewnątrz. Jakaś starsza kobieta upadła i już się nie podniosła, została zadeptana przez resztę. Grzegorz nawet nie miał czasu nawet jej pomóc, gdyby chciał, kiedy przechodził obok niej była martwa. Wybiegł na ulicę i rozejrzał się. Kierowcy ciężarówki nie było, za to murem stali naganiacze z pistoletami i megafonami, przez które generowali okropne wycie, które świdrowało w głowie i sprawiało wręcz ból. Grzegorz zaczął biec pomiędzy ciasnymi uliczkami, poganiany przez naganiaczy w wielkich goglach i chustach zasłaniających twarze. Na jego oczach zastrzelono pierwszą osobę. Czysty strzał w głowę, gdzieś z daleka. Ciało padło na ulicę, Grzegorz przeskoczył je i schylony pobiegł dalej. Od czasu do czasu próbował dostać się do niektórych drzwi mijanych po drodze domów i kamienic, ale wszędzie było zamknięte. Nie mógł próbować do każdych, ponieważ naganiacze byli tuż tuż. Ryk ich megafonów wciąż był dobrze słyszalny. Gdyby próbował przebić ich i dostać się za utworzoną przez nich linę, mieli pełne prawo zastrzelić go. W pewnym momencie wybiegł na jakiś mały placyk zabaw, była jedna huśtawka i mała piaskownica. Z uliczki po przeciwnej stronie wbiegł jakiś grubas na koniu, aż cud, że udało mu się na niego wgramolić, pomyślał Grzegorz.

Strzał był czysty, stwierdził Herman, kiedy ciało zwierzyny łownej wpadło do piaskownicy. — Szybko, zabierzcie go stamtąd! — zawołał do naganiaczy. — Tutaj bawią się dzieci.

III

W Klubie Myśliwego urządzono mały poczęstunek z okazji udanych łowów — wszystkim udało się ustrzelić kogoś — ale w pewnym momencie pojawiła się wódka i wszystko poszło nie tak. Myśliwi się po prostu upili. Kiedy wszyscy mieli już dość, jak się wydawało, wstał Natenczas i wskazując na Hermana zawołał: — Toast! Toast! Opowiedz nam o polowaniu! — Reszta mu zawtórowała. Hermanowi to bardzo schlebiało, chociaż z początku pozwolił sobie na odrobinę kokieterii i zmusił pozostałych, żeby go prosili chwilę. Wtedy wstał i nakazał wszystkim umilknąć.

— Polowanie, matka wszystkich dziedzin sportowych! — powiedział unosząc w górę rękę z literatką pełną do połowy. — To nasi pradziadowie ją zapoczątkowali, kiedy opuszczali jaskinie i szli polować. Polować, żeby przeżyć oraz żeby wyżywić swoje rodziny. My nie mamy tego priorytetu, ale w ten sposób czynimy zadość tradycji. Osobiście zawsze rozpatrywałem polowanie jako formę medytacji, gdzie ważne jest skupienie się, lecz jednocześnie wyzbycie się nerwowości. Spokój. Kiedy jadę na koniu ze swoim sztucerem czuję łączność z naturą, czuję się jak mój przodek. Panowie, wypijmy za to! — zawołał, a cała sala podniosła aplauz. — Polowanie to najpiękniejszy sport na świecie!

Zawsze lubił dzielić się swoją wiedzą z tego zakresu i pomimo początkowych oporów zawsze dawał się wypuścić. Spojrzał na zegarek. Było już późno. Pożegnał się i wyszedł. Zauważył, że nie przebrał się z ubrania, w którym tu przyjechał, ale machnął na to ręką. Zaraz będzie w domu. Był trochę pijany, ale nie bał się kontroli — niech no spróbują mu wlepić mandat, on im wszystkim by pokazał! Bycie wysoko postawionym urzędnikiem w tym kraju było piękną rzeczą. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę samochodu. Klucze wypadły mu z ręki. Schylił się po nie.

— Hej! — zawołał ktoś za nim.

Herman obrócił się i ujrzał jakiegoś mężczyznę w kurtce wojskowej. Miał długie włosy i stał tak, że cała twarz kryła się w cieniu. Raczej jednak nie był od nich z klubu. Miał na sobie sweter i postrzępione dżinsy, na nogach miał buty, które na pozór wydawały się ciężkie, ale tak naprawdę służyły do cichego poruszania się. Mężczyzna stał chwilę, po czym ruszył w stronę Hermana. Ten zwietrzył, że coś nie tak i chciał złapać szybko klucze, ale kiedy się schylił po raz kolejny, poczuł kopniaka, który rozkwasił mu nos i dosłownie zwalił z nóg. Stracił przytomność.

IV

Herman obudził się z okropnym bólem głowy. Jego ręce były związane z tyłu, jak również nogi w kostkach. Rozejrzał się — był w jakiejś norze, okna były pozasłaniane, więc nie był w stanie ocenić, gdzie może być. W pokoju było mnóstwo przedmiotów, pudeł, wszystkie półki były pozastawiane przedmiotami, co powodowało, że było tu duszno jak w XIX-wiecznej powieści. Kiedy zaczął się gramolić, żeby wstać, odkrył, że nie da rady. Ze związanymi nogami i rękami był jak bezwładny worek ziemniaków. Muszę schudnąć, pomyślał opadając na podłogę. Wtedy zauważył mężczyznę z karabinem, który musiał cały czas tu siedzieć i pilnować go. Miał na sobie kurtkę z pagonami, a twarz zasłonięta była chustą.

— Wypuśćcie mnie! — zawołał Herman wściekły. — Jeżeli to porwanie dla okupu, to nie nacieszycie się nim długo, jestem tutaj nie byle kim! Jeżeli…

Umilkł, ponieważ do pomieszczenia wszedł mężczyzna z parkingu. Osobnik z karabinem wstał i wyszedł znikając za prowizoryczną zasłonką, zza której przed chwilą wyłonił się jego porywacz. Nie miał na sobie już kurtki. Mężczyzna złapał krzesło i podszedł bliżej. Postawił krzesło oparciem w stronę Hermana i tak usiadł. Włosy sięgały mu ledwie do ramion, twarz sprawiała wrażenie, jakby mężczyzna wiele przeszedł w życiu. Na pewno nie był to jakiś durny gołowąs, którego można było przestraszyć krzykiem.

— Czego chcesz? — spytał Herman.

— Nazywam się Roman Jeleń i dziś zastrzeliłeś mojego brata na polowaniu — oznajmił spokojnie mężczyzna.

— Może uczestnictwem w polowaniu chciał spłacić dług? — spytał Herman. W większości przypadków takie były motywacje ludzi za udziałem w formie zwierzyny łownej.

— Jakby mnie to nie obchodzi — odrzekł mężczyzna. — Słuchałem twojej opowieści o pięknie polowania. Może to kwestia perspektywy, ale nie widzę nic szlachetnego w sytuacji, kiedy jedziesz na koniu, z karabinem snajperskim, a grupa umyślnych nagania wystraszonych ludzi bez cienia szansy na przeżycie. To ma być sport? To jest ubój, nie polowanie. Gdybyś chociaż sam wytropił, dogonił o własnych siłach i zabił gołymi rękami.

Herman zaśmiał się, choć wyszło mu to nerwowo. — No cóż, nie wiesz jakie to wspaniałe uczucie mieć kogoś na muszce, pociągnięcie za spust potrafi przynieść tyle emocji.

— Jesteś zwykłym mordercą — odparł krótko Jeleń. — Ale postanowiłem pozwolić ci dać szansę, coś, czego ty nigdy nie dawałeś swoim ofiarom. A zatem będziemy walczyć na gołe pięści. Jeżeli wygrasz moi ludzie cię puszczą wolno. Jeżeli nie, to pomszczę swojego brata.

— Wiesz, że nie mam szans z tobą — odparł Herman.

— Nadzieja umiera ostatnia — rzekł Jeleń. — Poza tym co, poddajesz się? Bez walki?

Herman nie wiedział, co odpowiedzieć. W istocie był w takiej samej pułapce, jak jego dzisiejsza ofiara. Nagle zauważył coś na półce. Puszkę „Bysiora”. — Chcesz walczyć z polowaniem, ale czy wiesz co jesz? Czy wiesz, że w tej puszce jest taki sam człowiek jak ty czy ja?

— Co ty chrzanisz?

Herman z trudem i wspierając się o mało stabilne biurko wstał. — Widzisz, nie ma takie zwierzęcia jak bysior. To ludzie, tylko nie mówi się tego głośno. Ludzie, hodowani w ciasnych boksach, bez dostępu do światła dziennego, bez odzienia, załatwiający się pod siebie, niekształceni w żadnym kierunku, durne, bezwolne zwierzęta, które raz dziennie są karmione z podajnika. Ci, których się tuczy, nie potrafią nawet chodzić. Kiedy przychodzi moment rzezi, są ciągnięci po betonowej posadzce, ponieważ nie są w stanie nawet stanąć. A drą się przy tym… ho, ho!

Jeleń podszedł do niego, złapał go za ubranie i zaczął szarpać. — Kłamiesz! Kłamiesz! — krzyczał przy tym. — To cię nie uratuje przed pojedynkiem!

— Nie kłamię, widziałem to, musiałem dać pozwolenie na taką fabrykę w naszym mieście. Jedząc puszki bysiora zdejmujesz z siebie moralne prawo do wytykania mi czegokolwiek. To będzie najzwyklejsza zemsta. I nie będę miał w niej szans, więc wybacz proszę, ale nie chcę ciągnąć tej szopki. Jednakże skoro chcesz to tak rozegrać, to znaczy, że czujesz, że to nie jest sprawiedliwe i chcesz przydać temu pewne pozory. Nie mam zamiaru brać w tym udziału. — Herman popatrzył na Jelenia. Zaczynało chwytać. Jego wolność była już blisko. — Wypuść mnie, a ja nie będę chował urazy. Jeżeli chcesz, mogę wypłacić ci odszkodowanie za brata lub zatrudnić ciebie oraz twoich przyjaciół jako naganiaczy.

— Mylisz się — powiedział Jeleń uśmiechając się sardonicznie. — Nie chcę niczemu nadawać żadnych pozorów. Chcę, żebyś poczuł się jak ci ludzie, których ścigacie konno raz w miesiącu lub częściej. Oni też mają powiedziane, że jak uciekną, to będą wolni. Zatem przed tobą jedyna szansa na uratowanie swojej dupy: pokonać mnie. Możesz się poddać, ale nie wierzę ci, wypuszczony odegrałbyś się. I tak, masz rację, twoja szansa jest symboliczna. A teraz przygotuj się, za 15 minut widzimy się na podwórku.

Hermanowi mina zrzedła. Jednak liczył na to, że uda mu się wygadać wolność. Wpadł w panikę, chciał uciec, ale wciąż miał związane kończyny. Upadł i zaczął się drzeć. Dwóch mężczyzn z twarzami zakrytymi chustami złapało go za nogi i zaczęło ciągnąć po podłodze na zewnątrz.