Aubrey De Los Destinos prezentuje

Pieśń wyzwoleńca

Wszedłem do szpitala psychiatrycznego. Zaraz po przebudzeniu się, jeszcze przed wypiciem porannego kaka-a ktoś zapukał energicznie do drzwi. Był to mój przyjaciel-policjant, Maciej Muchoborski. Porwał mnie do swojego poloneza bez jedzenia. W pojeździe miał na szczęście pączki — tak! — i kawę ze stacji benzynowej. Ten nagły pośpiech wyjaśnił mi po drodze do szpitala. Poprzedniego dnia pewien pacjent zażądał widzenia ze mną. Pewien na tyle szczególny pacjent, że postanowiono uczynić zadość jego żądaniu. Nazywał się Jacek Bender i w pierwszej chwili nic mi to nie powiedziało. Potem jednak dostałem jego teczkę ze szpitala (— Oficjalnie tego nie widziałeś — zastrzegł Maciek.), która rzuciła trochę światła na sprawę.

Jacek Bender był jedynym ocalałym z pewnej tragedii na Pacyfiku. Międzynarodowa wyprawa badawcza na tajemniczą wyspę przypadkiem odkrytą przez tankowiec, który w czasie sztormu zgubił się na wskutek aparatury pokładowej, która ogłupiała. Rano ocknęli się nieopodał małej wysepki. Niewiele brakowało, a znaleźliby się na mieliźnie. Aparatura nadal nie działała, więc musieli zaczekać do nocy, kiedy to po układzie gwiazd zorientowali się w pozycji. Byli na jednej z nielicznych białych plam na współczesnych mapach. Wyspa była tropikalna i z powodów, których nie pamiętam, a które nie zostały wymienione w raporcie ze szpitala, postanowiono wysłać tam specjalną ekipę najlepszych specjalistów z dziedzin biologii, chemii i paru innych. Popłynęli na miejsce, wysadzono ekipę na brzeg i… wtedy doszło do tragedii. Podobnie jak poprzednio wysiadła aparatura pokładowa, która tym razem była bardziej obecna w statku badawczym i doszło do eksplozji gdzieś w okolicach silnika. Statek zdążył jednak nadać sygnał S.O.S.

W międzyczasie ekipa rozbiła obóz i zaczęła oglądać niespotykane gatunki roślin i zwierząt. Na razie chłonęli to jak narkomani jakiś trip po kosmicznym narkotyku. Zostawili 3 osoby do dokończenia rozbijania obozu, a wszyscy naukowcy udali się dżunglę. Jakież było zdziwienie ekspedycji, gdy ujrzeli kamienną budowlę w środku dżungli. No, nie do końca zaskoczenie. Ktoś to chyba przewidział, ponieważ pośród naukowcami był również antropolog. Nie namyślając się wiele, weszli do środka i… wpadli w pułapkę. Ciężko powiedzieć, czy była to celowo zastawiona przez pułapka przez lud, który tu żył, czy budowla okazała się nie być taka odporna na czas, jak wyglądała z zewnątrz. Dość powiedzieć, że wszyscy osunęli się po podłodze, która przypominała bardziej zjeżdżalnię w parku wodnym. Ci, którzy szli pierwsi, zginęli na miejscu. Pozostali wylądowali na tych pierwszych. Ale prawdziwe piekło miało dopiero nadejść.

Pułapka kamiennej budowli polegała na tym, że ekipa nie miała się jak wydostać na zewnątrz. Nie zabrali sprzętu do wspinaczki. Pozostało im czekać. Niestety, nie podali, gdzie się udają, a krótkofalówki — te, które sie nie rozbiły — nie chciały działać pod ziemią. Trzy osoby z obozu skontaktowały się w sprawie niepowracającej ekipy ze statkiem, ale wtedy doszło do eksplozji. Na szczęście obóz był przygotowany na dłuższy pobyt, więc ta trójka nie miała się czego obawiać. Po 2 tygodniach przypłynęła ekipa ratunkowa. Po dwóch tajemniczych awariach wysłano wojsko. Żołnierze się nie patyczkowali. Dość szybko odnaleźli tajemniczą budowlę i ostrożnie weszli do środka. Żołnierze nie wpadli w pułapkę, zeszli na dół z pomocą lin. To, co tam ujrzeli, przebiło różne przebitki z wojen.

Po dwóch tygodniach żył już tylko jeden człowiek — Jacek Bender, antropolog. Szedł na końcu i najmniej się poobijał. Oprócz niego było jeszcze 4 ludzi (5 zginęło na miejscu). Jeden miał połamane obydwie nogi, drugi nadział się na coś i wykrwawił w ciągu kilku godzin, trzeci dostał zakażenia od złamanego otwarcia ręki, czwarty z kolei był w jakimś szoku i siedział otępiały nic nie mówiąc. No i Jacek Bender, który znalazł się tam trochę z przypadku, ale jeszcze wrócę do jego kwalifikacji. Wojsko znalazło go na wpół zdziczałego — co może trochę dziwić po 2 tygodniach odcięcia od świata — poubieranego w kilka warstw ubrań zdartych z trupów swoich niedawnych kolegów. Zresztą nie tylko. Żywił się nimi, co pozwoliło mu przeżyć. Podobno wyglądał przerażająco. Żołnierze przytaczali sceny z różnych horrorów. Zabrali go oraz 3 pozostałych i wrócili z nimi. Jacek Bender jako Polak trafił do naszego kraju. To, czym ujmował wszystkich wokół, był jego anielski spokój. Ludzie opisywali jego pojawienia się w pomieszczeniu jak wizytę jakiegoś anioła albo coś takiego.

Co wcześniej robił Jacek Bender? Zanim został antropologiem, studiował biologię i chemię, a także całkiem dla frajdy matematykę. Jacek Bender miał wielki potencjał, którego w ogóle nie wykorzystywał. Kończył studia z zadziwiającą łatwością, ale nie robił z nimi nic potem. Nie pisał wielu prac naukowych — stąd też kolejne kierunki, bo to było dla niego stosunkowo łatwe — choć prowadził trochę wykładów oraz ćwiczeń, ale podobno był opryskliwy dla studentów. Po wielu skargach i warunku, że jak się nie zmieni, to wylatuje z roboty. Wydawać by się mogło, że wyjdzie trzaskając drzwiami, ale nie — uśmiechnął się i obiecał poprawę. Zrobił z nawiązką. Z miejsca stał się pobłażliwym psorem, który wpisywał wszystkim zaliczenia za nic. Rozwścieczył tym swojego przełożonego, ale skargi się skończyły, a uczelnia wydawała więcej magistrów. (Część z tych rzeczy wyczytałem między wierszami, ale nie widziałem sensu przytaczania suchej dokumentacji medycznej.) W jakiś sposób udało mu się złapać na ekspedycję, co polska uczelnia klepnęła bez zastanowienia. Sam Bender nie wydawał się długo namyślać.

A potem jako jedyny przeżył. Po powrocie opowiedział o wszystkim. O tym, jak zaczęli jeść surowe mięso kolegów i jak jeden z nich się opierał, bo był wegetarianinem. Nie wiedzieli, jak długo zostaną uwięzieni i czy w ogóle wyjdą na powierzchnię. Wszyscy się załamali po tygodniu. To, że nikt się nie pojawiał, oraz całkowita ciemność sprawiły, że wszyscy poza Benderem się załamali i poddali. Umarli po tygodniu. Ten, który wpadł w stan katatoniczny, nie przyjmował płynów i umarł z wycieńczenia. Jednym słowem: horror. A jednak opowieść Bendera po powrocie pozbawiona była jakichkolwiek emocji. Jakby recytował przepis na makowiec (takie określenie jest w dokumentacji). Po swojej spowiedzi zamknął się w sobie. Odmawiał przyjmowania lekarstw i jakiegokolwiek kontaktu. Może gdyby uparł się współpracować, to nie zamknęliby go, tylko wypuścili po tygodniu. A tak utknął w szpitalu. Jego stan się utrzymał: nadal zero kontaktu i zero współpracy. Był spokojny i łagodny, ale dopóki nie wchodzono mu w drogę. Lekarz prowadzący, dr Józef Wakulski, chyba umyślił sobie, żeby zrobić z niego odskocznię do wielkiej kariery. Tylko tak to mogę tłumaczyć. Jacek Bender poza swoim wycofaniem się z kontaktów międzyludzkich nie zachowywał się w sposób zagrażający sobie czy komuś innemu. Dr Wakulski zgodził się na odstąpienie od lekarstw i „nieinwazyjną” obserwację. Jacek Bender nie chciał z nikim rozmawiać, więc na nic innego zresztą nie pozostawało. Jacek Bender przez chwilę pisał pamiętnik, ale nie wyszedł poza nic nie mówiący wstęp, który doktor czytał w tajemnicy. Być może Jacek zorientował się, bo zaraz po tym przerzucił się na tworzenie różny konstrukcji z papieru, potem został ogrodnikiem, całkiem niezłym. W każdym razie nie była to działalność, która polegałaby na przekazywaniu treści. Doktor chciał dowieść związków charakterystycznej aury tamtej wyspy, psującej sprzęt i tak dalej, z rozpadem osobowości Jacka Bendera.

I oto Jacek Bender, którego na oczy nie widziałem, zapisał moje nazwisko, przekazał lekarzowi i kazał mnie sprowadzić. Że ze mną porozmawia. Po prawie roku siedzenia w celi szpitala psychiatrycznego był to swoisty przełom. Dr Wakulski zrazu uważał, że to żart, ponieważ moje nazwisko nie jest bardzo polskie, ale zwrócił się do znajomego policjanta, którym okazał się być przełożony Maćka, który wiedział o mnie przy okazji sprawy Alojzego Glaubensteina. I tak w ciągu 12 godzin byłem na miejscu.

Szpital jak szpital. Trochę zaniedbany, po korytarzach snuli się otępiali ludzie, choć niektórzy zwrócili uwagę na nas. Maciek poszedł porozmawiać z Wakulskim; powiedziałem, że nie chcę mieć do czynienia z tym konowałem. Po chwili przyszedł pielęgniarz i zaprowadził mnie do innego skrzydła, gdzie otworzył obite blachą drzwi z kratką na wysokości oczu i otwieraną do środka półką na jakąś miskę albo coś. Zanim otworzył drzwi zaproponował mi swoją asystę, że niby Jacek Bender może być niebezpieczny, ale po moim spojrzeniu zamilkł.

Wszedłem do środka i drzwi zostały zamknięte z hukiem. Wnętrze było urządzone ascetycznie — znajdowało się tu szpitalne łóżko, szafka nocna obok, duży stół zawalony jakimiś papierami, jedno krzesło i mnóstwo origami. Nic więcej. Jacek Bender składał papier i niespecjalnie przejął się moim nadejściem. Może sądził, że jestem sanitariuszem albo coś w ten deseń. Ubrany był w niebieskie dżinsy-dzwony i… tyle. Pomimo iż w pomieszczeniu nie było więcej jak 20 stopni Celcjusza, to siedział boso i bez żadnej koszulki. Na głowie miał długie, siwe włosy, które sterczały we wszystkie strony. Stałem chwilę, obserwując go, kiedy w końcu oderwał się od swojego zajęcia i odwrócił. Jego twarz była w cieniu, więc nie byłem w stanie stwierdzić, czy jest zaskoczony. Wstał płynnym ruchem; jakbym widział przed oczami tę grację tancerza baletowego. Jacek Bender lekko się garbił. Podszedł do mnie i uścisnął mi dłoń, uśmiechając się.

Wskazał mi krzesło, a kiedy usiadłem, odezwał się:

— Opowiedziałem wam… im? — urwał nagle i spojrzał na mnie. Miał spokojny głos. — Im. Opowiedziałem im, co się wydarzyło na wyspie, ale nigdy nie wypowiedziałem się na temat tego, co wydarzyło się we mnie. Oto nadeszła ta pora. Tak naprawdę byłem gotowy od jakiegoś czasu, ale nie miałem odpowiedniego słuchacza. Dopiero ostatnio dostałem Twoje imię i nazwisko od tego dziwnego doktora. Spotkałeś go? — Już miałem zaprzeczyć, kiedy Jacek podjął dalej swoją opowieść: — Zresztą nieważne. Jeżeli dobrze rozumuję, to przed wpuszczeniem cię tutaj dali ci do przeczytania moją kartotekę. Raczej nie ma tam nic intymnego, więc nie musisz tego ukrywać, nie mam im za złe. Była tam moja historia, która w prasie doczekała się kilku skrótów, jeśli dobrze pamiętam, więc jeśli poznałeś pełną wersję, to tym lepiej dla tego, co chcę przekazać. A zatem… — Wyszedł na łóżko i postawił bosą stopę na oparciu w nogach. — Było tak: kiedy spadliśmy na dół i większość zginęła, byłem przerażony. Wszscy byliśmy. Do tego ta ciemność, nic przez nią nie widzieliśmy. A może… no właśnie, a może w niej. Ironią losu jest to, że ustawili mnie na samym końcu, bo myśleli, że jestem antropologiem. Nie wiedzieli, że wcześniej kończyłem ich studia. Nie spierałem się z nimi. Traktowałem tę wyprawę jako wycieczkę, wakacje z dala od cywilizacji. Ironią, a na pewno zabawną rzeczą, jest również to, że obecność antropologa nie była pomysłem organizatorów ekspedycji, lecz wymogiem Unii Europejskiej. Oni mnie nie znosili, bo uważali, że przeze mnie jeden z bardziej w temacie naukowców wypadł. Miałem zamiar wyprowadzić ich z błędu, ale nie doszło do tego. Wpadliśmy do tej budowli. Nie przypominała mi żadnej znanej kultury. Nieistotne teraz, może kiedyś to opiszę. Spadliśmy więc i utknęliśmy w całkowitej ciemności. Oni się załamali od razu, choć przez chwilę próbowali udawać przed samymi sobą, że jest inaczej. Wciąż mówili i szukali pocieszenia. A ja… ja siedziałem tam w ciemności i czułem coś nowego. Kosztowałem tego. Było w tym coś wyzwalającego, nagle ktoś zabrał całe społeczeństwo i ich oczekiwania. Tam i wtedy liczyło się przeżycie. Brak światła powodował, że nie wiedzieliśmy, ile tam jesteśmy. Z początku człowiek próbuje liczyć, zakłada, że śpi regularnie, ale w pewnym momencie rachuba czasu przestaje istnieć. Robili takie eksperymenty, cykl dnia się uregulował ludziom w pewnym momencie, ale był dłuższy niż 24 godziny. No więc ma się wrażenie, że czas przestaje istnieć. Jest trwanie. Śpi się i budzi. Nie było nawet warunków, żeby robić nacięcia na słupie czy coś takiego. Jak sobie to wspominam, to trochę się dziwię sobie, że im nie pomogłem, ale chyba uznałem, że nie mają szans. Zresztą nie widząc ich i nie mając żadnej apteczki nie byłem w stanie im pomóc. Nie jestem dobry w pocieszaniu. Pojechałem na wyprawę, ponieważ liczyłem na to, że nie będę widywał tych jajogłowych. Przez studentów nabawiłem się ludzioswtrętu. Banda rozwydrzonych bachorów, której w głowie chlanie i obijanie się. Nigdy ich nie lubiłem, ale kiedy stanąłem po drugiej stronie, to było jeszcze gorzej. Po prawdzie myślałem, że nikt po nas nie przyjdzie. Kiedy minęło na pewno kilka dni i nikt się nie pofatygował, pomyślałem, że coś tam się stało u góry. Potem połączyłem kolejne fakty, nie daliśmy znać, gdzie dokładnie się udajemy. Jednym słowem: koniec. Miałem w kieszeni mały scyzoryk, którym wyciąłem mięso z pierwszej osoby. Sprawdziłem tylko, czy na pewno nie żyje. Zwłaszcza, że wiedziałem, iż mięso zacznie gnić dość szybko, więc co nie zjemy, to i tak się zmarnuje. Powiedziałem pozostałym, że muszą jeść. Im dłużej żyli i później umarli, tym więcej było jedzenia dla pozostałych. Brzmi nieludzko, ale kiedy siedzisz w ciemnym dole bez nadziei, to nie ma już człowieka, jest tylko zwierzę, które może przeżyć jak najdłużej. Tym byłem. Nie rozważałem wszystkiego w kategoriach jakichś idei, zasad i praw. To nie istniało. Nie istniały też słowa, którymi tak naprawdę mógłbym to, co się tam działo. Może dlatego moja relacja po powrocie była tak sucha. Chcąc opisać, co tam się stało, zwróciłem się do znanych mi pojęć, ale odkryłem, że opisuję tylko wydarzenia. Dlatego kiedy skończyłem, odmówiłem dalszych kontaktów. A ten głupiec, Wakulski, uznał, że coś chyba wiem. Nie przeszkadza mi to właściwie. Pobiłem kilka razy pielęgniarzy, więc w końcu dali mi spokój. Mam tu jedzenie. Myślę, że w końcu się znudzi albo go odwołają i opowiem jakąś historyjkę następcy, żeby mnie wypuścił. — Kucnął na krawędzi łóżka, które zaskrzypiało i przez chwilę wydawało się, że wywróci się razem z nim, ale Jacek doskonale balansował całą konstrukcją. — W końcu jednak przyszli. Byli przerażeni. Myślę, że na żadnej wojnie czegoś takiego nie zobaczą, co wtedy ujrzeli. Ujrzeli człowieka wolnego od wszystkich tych konwenansów, które ich pętają, lecz… no właśnie. Te pęta są na ich umysłach i upośledzają ich postrzeganie rzeczywistości. Nie pojęli, co mieli okazję zobaczyć. Zobaczyli obłąkanego kanibala. I również dlatego zamilkłem. Osiągnąłem swoistą mentalną osobliwość, która uniemożliwia zrozumienie. Byłem zbyt inny od wszystkiego, co znali do tej pory. — Usiadł na łóżku. — Jeżeli dziwny, niemy doktor miał rację i faktycznie jesteś w stanie pojąć, co mówię, to nie będziesz miał żadnych pytań. I tak bym na żadne nie odpowiedział. — Wstał. Ja również wstałem. Uścisnął mą dłoń i rzekł: — A teraz nie zrozum mnie źle, ale to spotkanie dobiegło końca.

Skłoniłem się, uśmiechając w porozumieniu, po czym wyszedłem. Na korytarzu nie było nikogo. Korzystając z wyćwiczonych zdolności mnemotechnicznych, odtworzyłem drogę, jaką tu trafiłem, odwróciłem ją i w ten sposób dotarłem do drzwi wejściowych. Był tam Maciek, jakiś gość w kitlu — chyba Wakulski — i pielęgniarz, wyraźnie zmieszany. Wakulski, odpychający zgrzybiały typ, podszedł do mnie i łypiąc na boki swoimi obleśnymi oczkami spytał:

— I co powiedział?

W drodze powrotnej zastanawiałem się, jak potraktować opowieść Jacka Bendera, człowieka, który osiągnął pełną wolność, jak sam twierdził. Stało się to w strasznych okolicznościach i zastanawiałem się, na ile ludzie pokroju Wakulskiego mogliby chcieć powtórzyć taki eksperyment. Chyba nie chciałem wiedzieć. Na pewno będzie rozczarowany, że dziwne pole magnetyczne lub elektromagnetyczne nie spowodowało przemiany Jacka, że to coś, co on odkrył w sobie samym. Zastanawiałem się wreszcie, czy potrafiłbym ująć to wszystko w słowa lepiej niż sam Jacek? Chyba nie. Na pewno nie tak na świeżo. A zatem mogłem co najwyżej powtórzyć jego opowieść, która — jak wiadomo — nie trafiłaby do nich. Ale on nie opowiedział mi tego, żebym powtarzał wszystko Wakulskiemu. Gdyby chciał, mógłby zrobić to sam.

— Nic konkretnego — odparłem. — Bełkotał o wydarzeniach z wyspy.

— Czy było w tym coś nadprzyrodzonego? — spytał z iskierką nadziei w oczach. — Nie musiało to być podane wprost, ale może odniósł pan takie wrażenie.

— Nie — odparłem, akurat tu mogłem pozwolić sobie na szczerość. — Nie było w tym absolutnie nic nadprzyrodzonego. — Spojrzałem szybko na Maćka. — Chodźmy.

Wyszliśmy ze szpitala i ruszyliśmy w kierunku poloneza Maćka. Obróciłem się w stronę szpitala. — Ten koleś… on był niesamowity. Przeżył przemianę, o istnieniu której nigdy się nawet nie dowiemy — powiedziałem do Maćka.

— Nie wiem, czy chciałbym przeżyć taką przemianę — odparł Maciek, wywracając oczami.

— Masz spętany umysł — powiedziałem poważnie, po czym widząc lekkie przerażenie na twarzy mego przyjaciela, uśmiechnąłem się.

— Widzę, że zaczarował cię — stwierdził. — Przejdzie ci za chwilę, a na razie nic nie mów lepiej.

Wsiedliśmy do samochodu. I jak ja mam niby przekazać to dalej, pomyślałem. Przecież to niemożliwe. Nie tak ogółowi. Może wybranym ludziom. Wtedy przyszło mi do głowy pytanie, kim mógł być „niemy doktor”. Dlaczego mnie polecił? Czy był to ktoś, kogo znałem? Maciek nawracając samochodem ustawił się tak, że mogłem ujrzeć okna szpitala. I wtedy go ujrzałem. W oknie stał Andriej Zacharow. Miał na sobie biały kitel i patrzył na mnie swoimi przenikliwymi czarnymi oczami. A więc on mnie tu przysłał. Tylko… dlaczego? Czy coś knuł? Wtedy szpital zaczął się oddalać, a Zacharow odszedł od okna.

— Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha — powiedział Maciek.

— Gorzej.