Pieśń uciekiniera. Zemsta
Droga z pustymi poboczami ciągnęła się dokąd wzrok sięgał, ale nie zniechęcało to Gracza. Przez jakiś czas powinien unikać główniejszych dróg. W zeszłym tygodniu postanowił zakończyć swoje odosobnienie w szpitalu psychiatrycznym. Wolny umysł jest wolny w każdej sytuacji. Oszukanie strażników i prymitywnych zabezpieczeń nie sprawiło mu trudności. Wybrał drugi dzień urlopu dr. Wakulskiego. Była to drobna złośliwość ze strony Gracza, do czego się sam przed sobą przyznawał. Wakulski musiał być wściekły, kiedy ściągnęli go w trybie pilnym z Egiptu. Podobno 7 lat zajęło mu takie ustawienie spraw, żeby się móc wyrwać. Gracz wątpił czy czegoś go to nauczy, ale szansa zawsze była. Wymknął się pod osłoną nocy i przez cały czas szedł przed siebie. Od momentu, w którym postanowił przywrócić sobie pełną wolność, spożywał pełne posiłki, czym zdaje się trochę zaskoczył personel, ale nie wiedział kiedy i gdzie będzie miał szansę posilić się czymś poza murami szpitala, więc chciał mieć jak największy zapas energii. Szedł przez całą noc. Drogi wybierał trochę przypadkowo, choć zgodnie z regułą „zawsze mniej ważna”. Starał się trzymać kierunku na wschód. Szpital był ulokowany na wschodzie miasta. Nad ranem był już daleko od szpitala i od miasta. Koło dziesiątej zszedł z pobocza i wszedł w las, gdzie znalazł borówki. Najadł się ich aż nie mógł na nie patrzeć. Potem położył się spać na rozgrzanym przez słońce mchu. Przespał południe i maksymalne słońce. Wybrał okres upałów nie bez przyczyny — w dni takie, jak ten, nie chce się tak jeść. Ponadto nie musiał się ciepło ubierać. Miał na sobie dżinsy, koszulę i nowe trampki, które oszczędzał przez cały pobyt w szpitalu. Nie miał dalszego planu. Zamierzał dać ponieść się losowi. W ostateczności, gdyby mu się nie udało zorganizować niczego, mógł oddać się w ręce władz i wrócić do szpitala. Chciał tego uniknąć, ponieważ obawiał się surowego traktowania. Zaczęliby go faszerować otępiającymi prochami. Wakulski był kawałem zawistnego drania. Mściłby się.
Po przebudzeniu się ruszył dalej. Słońce już od jakichś 5–6 godzin było poza zenitem, ale temperatura nadal była grubo powyżej 30 stopni. Przez chwilę szedł poza drogą, która była strasznie nagrzana, ale w pewnym momencie teren stał się grząski i Gracz zaczął się zapadać. Wrócił na pobocze. Po dwóch godzinach dotarł do rozstaju dróg. Gdyby miał monetę, to by nią rzucił. Musiał sobie jednak radzić w inny sposób. Obydwie drogi były podobnie ważne, jedna prowadziła w kierunku lasu, druga — wzdłuż ciągnących się po horyzont (na niewielkim wzniesieniu) pól złocącego się zboża. Przed sobą miał drogowskaz wskazujący w stronę zbóż. Wedle znaku wybierając drogę w stronę pól zbożowych trafić miał do miejscowości Hęchodoły. Stwierdził, że przydałby mu się jakiś kontakt z cywilizacją.
Siedzenie w celi i zbieranie informacji o świecie nie mogło trwać wiecznie. Nie myślał o tym wcześniej. Po prostu czytał i analizował starą wiedzę swoim nowym spojrzeniem. W końcu osiągnął punkt, w którym teorię wypadało przekuć w praktykę. W istocie podział na teorię i praktykę był bezsensowny. Teoria i praktyka są niczym dwie strony tej samej kartki. Nie da się ich rozdzielić. Jego wyzwolony umysł jednak nie pozwalał mu na coś, co mógł określić powrotem do społeczeństwa. Powrót oznaczałby odrzucenie doświadczenia, które spotkało go na tropikalnej wyspie. Doświadczenia, które kontynuował już na własną rękę podczas pobytu w szpitalu. Nie pasował już do świata, w którym się narodził i wychował. Zaczął postrzegać swoje relacje ze światem zewnętrznym jako swoistą grę, którą z miejsca podjął. Udawał przed nim wariata. Jako wariat mógł więcej. Jego wizje nie budziły niczyjego niepokoju. Szpital go niezniewalał, lecz zaczął w nim odczuwać duszność. Dlatego ubrał się w najlepsze ubranie, jakie znalazł i dał drapaka.
W pewnym momencie asfalt skończył się. Gracz zatrzymał się, gdyż ujrzał przed sobą kałużę. Była już w większości wyschnięta i błotnista, ale był to pierwszy zbiornik z wodą, na jaki trafił. Podszedł i kucnął przed kałużą. Zastanawiał się czy jest potrzeba picia z niego, kiedy spomiędzy złocących się łanów wyszedł pies. Kundel o futrze niewiadomego koloru. Obszedł go tak, że stanął od strony drogi i zaczął chłeptać. Gracz jął zastanawiać się czy to aby nie jakiś znak. Że powinien się napić. Nagle usłyszał silnik samochodu, ale było za późno na jakąkolwiek reakcję. Samochód potrącił psa z dużą prędkością. Zwierzę zaskomlało i potoczyło się kawałek dalej. Samochód gwałtownie zahamował. Gracz miał teraz okazję przyjrzeć mu się. Był to polonez starego typu, chociaż był odnowiony. Odmalowany na czarny matowy kolor. Tylne szyby były przyciemniane. Drzwi samochodu otworzyły się i z pojazdu wysiadł łysy mężczyzna. Oczy krył za podłużnymi czarnymi okularami. Miał na sobie czarną kurtkę z pagonami, pod którą miał żółty podkoszulek wpuszczony w czarne acz prążkowane spodnie zaprasowane w kantkę. Na stopach miał eleganckie półbuty, które pasowały do tej drogi jak pięść do nosa. Gracz wyczuł wokół niego jakąś aurę zła. Mężczyzna emanował nią z daleka. Ruszył dziarskim krokiem w stronę Gracza. Lewą rękę trzymał za plecami. Być może miał tam jakąś broń.
— To twój pies? — spytał beznamiętnym tonem.
— Ten pies nie należał do nikogo, jak mniemam — odrzekł Gracz.
W tym momencie ich spojrzenia spotkałyby się. Niestety ciemne okulary pozwalały tylko mężczyźnie dojrzenie w oczach Gracza coś, co go musiało przerazić. Zesztywniał i spojrzał w stronę samochodu, lecz musiał zmiarkować, że odszedł zbyt daleko, by zawrócić bez wzbudzania podejrzeń. Musiał wziąć Gracza za jakiegoś bezdomnego włóczęgę i teraz zapewne żałował swojej pochopnej oceny sytuacji. Wtedy okazało się, że za plecami trzyma małą butelkę z wodą mineralną. Rzucił ją w stronę Gracza i zaczął się wycofywać w stronę samochodu. Gracz cały czas kucał i obserwował mężczyznę. Po dojściu do samochodu wskoczył do niego i odjechał z piskiem opon. Wtedy Gracz wstał. Popatrzył na psa a potem na butelkę wody. Podniósł zwierzę, podniósł wodę i zaczął iść przed siebie. Pies nie żył. Śmierć była szybka.
Gdy doszedł do końca pól, zszedł z drogi do małego zagajnika. Wykopał ręcznie grób i złożył tam psa. Zakopał grób i chwilę podumał nad nim. Potem wrócił w dalszą podróż. Nie tknął wody od łysego mężczyzny, chociaż cały czas miał przy sobie butelkę. Było koło 19, kiedy dotarł do Hęchodołów. Była to niewielka wieś. Pełno takich w Polsce. Składała się z kawałka drogi i kilkunastu domów. Tutaj był również kościół. Wpisywał się w liczną grupę architektonicznych potworków, jakie rodziły się w umysłach kolejnych księży przekonanych o swoim kunszcie. Zawsze znalazł się jakiś łasy na pieniądze architekt, który za pieniądze gotów był rozrysować każdy pomysł. Tak powstał betonowo-drewniany budynek, którego próżno było szukać w przewodnikach turystycznych. Naprzeciwko kościoła stał jeszcze tylko kanciasty sklep ogólnospożywczy. Za sklepem siedziało na ławce kilku piwoszy. Zanim jednak Gracz ruszył w kierunku „centrum” zauważył studnię. Podszedł do niej, spuścił wiadro w dół i wyciągnął po chwili pełne lodowatej wody. Pił łapczywie a woda lała się po jego ustach i koszuli. Przerwał usłyszawszy skrzypnięcie drzwi. Obrócił się i ujrzał zgarbioną babuleńkę. W domu nie paliło się żadne światło. Wyszła i ruszyła w jego stronę. Utykała. Złapała Gracza za łokieć i powiedziała: — Panie, nabralibyście mi wody. — Gracz skinął głową i spełnił jej prośbę. Postawił wiadro obok studni. Kobieta uśmiechnęła się. Znowu złapała go za łokieć i powiodła w kierunku drogi. Wskazała na kościół i zawołała: — Czort! Chce zrobić naszemu księdzu proboszczowi krzywdy! — Gracz ujrzał wtedy czarnego poloneza zaparkowanego przed kościołem. Czy nie było go wcześniej, tego Gracz nie wiedział. Na pewno nie zwrócił na niego uwagi.
Wyswobodził się z uścisku kobiety. Wrócił po butelkę wody i ruszył z nią w kierunku kościoła. Przeszedł przez bramę w niskim sięgającym do pasa murku. Pchnął ciężkie wrota i dostał się do środka. Wystrój wnętrza był nijaki. Lepszy od fasady kościoła, ale nie zachwycał w żaden sposób. Na środku przed ołtarzem leżał starszy mężczyzna w stroju ministranta. Gracz podszedł do niego i kucnął. Mężczyzna nie ruszał się, ale oczy miał otwarte. Najprawdopodobniej miał skręcony kark. Gracz wstał i wyszedł bocznym wyjściem. Schylił się i zakradł do domu za kościołem. Drzwi były uchylone, Gracz jednak postanowił nie korzystać z nich. Obszedł dom dookoła i wspiął się na okno, które okazało się prowadzić do łazienki. Wylądował w wannie. Na szczęście nie było w niej wody. Odsunął delikatnie plastikową zasłonkę z wzorami muszl małż i zeskoczył na wykafelkowaną podłogę. Uchylił drzwi i znalazł się w skąpanym w ciemności korytarzu. A może przedpokoju? Zauważył w szczelinie pod jednymi drzwiami słabe światło. Nacisnął delikatnie i cicho klamkę i wszedł do środka. Była to sypialnia. Szafa, nakastlik obok wielkiego łoża, na którym… leżał jakiś chłopiec. Gracz podszedł do łóżka i stwierdził, że chłopiec na oko 9–10 lat miał ręce związane w nagarstkach i przywiązane do łóżka. To samo w kostkach. Ponadto był zakneblowany. Gracz zdjął mu materiałow knebel.
— Jest pan diabłem? — spytał chłopiec przerażony.
— Nie jestem diabłem. Co tu robisz?
— Ksiądz powiedział, żebym przyszedł na błogosławieństwo, ale… — zaczął, lecz urwał. Zaczął płakać.
— Uwolnię cię.
Gracz odwiązał chłopaka. Kazał mu na razie jednak nie wychodzić z pokoju. Wyszedł z powrotem na korytarz. Następnym pomieszczeniem była kuchnia. Znalazł tam nieprzytomną kobietę. Gosposia, zawyrokował cucąc ją. Nie obudziła się, ale nie wyglądała na poobijaną. Oddychała normalnie. Wziął duży nóż kuchenny z blatu i opuścił kuchnię. Podszedł do pokoju na końcu korytarza. Musiał uważać na podłogę, która skrzypiała podczas poruszania się środkiem. Gracz trzymał się ścian. Zza drzwi usłyszał rozmowę. Skoncentrował się nich.
— I niby co takiego się stało? — spytał pierwszy głos. Nie należał do mężczyzny z poloneza. Głos był roztrzęsiony i zdenerwowany. Zdradzał strach mówiącego. — Stała ci się jakaś krzywda przez to? Nie. Jestem pewien, że odczuwałeś satysfakcję, pomimo iż wiedziałeś, że to grzech.
Drugi osobnik uderzył pięścią w stół. Ksiądz umilkł. — Nie chodzi o mnie, głupcze. — Był to głos łysego mężczyzny. — Jeśli o mnie chodzi, to nie wracałbym do sprawy, ale mój młodszy brat… on nigdy się nie pozbierał. Zawsze był z niego mięczak. Kontakt nam się urwał, bo wciąż chciał gadać o tym, co tu się wydarzyło. Ja nie chciałem. Popadłem w konflikt z prawem. Zamknęli mnie. W więzieniu poznałem pewnych ludzi. Wprowadzili mnie do biznesu. Odkułem się i zapomniałem o przeszłości. Sam robiłem potem o wiele gorsze rzeczy niż ty, ojczulku. Ale mój brat. Nie wytrzymał demonów w swojej głowie. Demonów przeszłości. Odebrał sobie życie. Zostawił mi list, w którym opisał to wszystko. Być może go zaniedbywałem, nie przeczę. Teraz przyszedł jednak czas wyrównania rachunków.
— A-ale… — zaczął ksiądz.
— Śmierć za śmierć.
Ksiądz zerwał się z miejsca i wybiegł z pomieszczenia. Gracz cofnął się za wieszak stojący w kącie i schował za wiszącą tam sutanną. Ksiądz pobiegł wzdłuż korytarza i wybiegł na zewnątrz. Łysy mężczyzna pobiegł za nim. Gracz wyszedł z kryjówki i niespiesznie udał się do sypialni. Wziął chłopca. W przedpokoju napadła na niego gosposia.
— Co pan wyprawiasz?! — zawołała. — To dom księdza proboszcza! Zaraz zadzwonię na milicję!
Być może nie przyglądała się wcześniej Graczowi, ale zareagowała tak samo jak łysy mężczyzna na drodze. Nagle uspokoiła się. Być może widok mężczyzny z siwymi włosami sięgającymi prawie do pasa tak działał na ludzi. Może było to spojrzenie Gracza. Swoista wolność od wszystkiego, która tak przerażała zniewolone umysły.
Gracz pokazał na chłopca. — W tym domu żaden bóg nie mieszka — rzekł. Wyszli na zewnątrz. — Leć do domu i opowiedz rodzicom o wszystkim — powiedział do malca. Chłopiec pobiegł co sił w nogach. Gracz ruszył do kościoła, gdzie paliło się światło. Węch podpowiadał mu, że tam udali się obydwaj mężczyźni. Zło i strach. Rzeczy nie do pomylenia. Kątem oka widział, że kobieta idzie za nim. Pełna lęku, niepewnie, ale idzie. Gracz wszedł do kościoła bocznymi drzwiami, tam przez zaplecze dostał się do bocznej nawy. Kościół pomimo pseudonowoczesnego podejścia do tematu czerpał również z klasyki budownictwa. Zza kolumn Gracz zlustrował sytuację. Ksiądz już nie żył. Leżał w kałuży własnej krwi z przestrzeloną głową. Łysy mężczyzna tymczasem odkręcał tłumik od pistoletu. Gracz przebiegł schylony na palcach najpierw wzdłuż ławek w kierunku wyjścia a potem z jednej strony kościoła na drugą zostawiając na środku butelkę. — Buu! — zawołał. Kościół pomimo koszmarnego i nieprzemyślanego wyglądu cechował się wspaniałą akustyką. Jego zawołanie poniosło się po wnętrzu, ale łysy mężczyzna nie był w stanie określić skąd dobywa się głos.
— To ty, prawda? — spytał łysy mężczyzna. Znowu zaczął przykręcać tłumik. — Pieprzony łachmaniarz. To nie był nawet twój pies.
— Zaprzyjaźniliśmy się. Chciałeś kupić mnie za butelkę wody. Oto ona. — Gracz mówił cały czas teatralnym szeptem. Bardziej donośny głos dałby się łatwiej zlokalizować.
Łysy mężczyzna niepewnie ruszył w kierunku butelki wodą. Stukot obcasów jego butów rozchodził się po całym kościele. Gracz złapał mocniej nóż i szybko przebiegł tak, że znalazł się za mężczyzną. Podbiegł do niego na palcach a nastęnie objął jedną ręką i przyłożył ostrze noża do szyi. Cięcie było szybkie acz głębokie. Kierowca poloneza wypuścił pistolet i złapał się za ranę, krew jednak sikała tak obficie, że nic to nie dało. Próbował zrzucić z siebie kurtkę. Chwilę się szamotał z nią. Potem upadł ciężko dysząc. Wtórował mu bulgot własnej krwi. Ciśnienie dość szybko spadło i dźwięk ustał. Mężczyzna nie żył. Gosposia zawyła rozpaczliwie klękając przy zwłokach ksiądza. Spojrzała zapłakana na Gracza, ale mina tego wyrażała bezwzględność, która ponownie skłoniła kobietę do zaniemówienia. Gracz przeszukał łysego mężczyznę i zabrał mu kluczyki od samochodu oraz portfel z dokumentami i sporą ilością gotówki. Stanął nad kobietą, która patrzyła na niego z dołu jak na jakiegoś pogańskiego boga, i powiedział stanowczym głosem:
— Nie było mnie tutaj.
Po tych słowach opuścił kościół. Postanowił wykorzystać samochód, by znaleźć się jak najdalej stąd i szpitala. Być może rozważy ucieczkę za wschodnią granicę na jakiś czas.