Nietykalność
Znalezienie Andrieja Zacharowa, kiedy on sam sobie tego nie życzy, graniczy z cudem. Niestety, po epizodzie z próbą ratowania Maćka byłem spalony u Jorna, a Jaelle — nawet, gdybym potrafił ją znaleźć — raczej nie chciałaby mi pomóc (poza tym bałaby się ruszać temat Zacharowa). Byłem w kropce. Odbyłem podróż do Andaluzji, do miejsca, w którym ostatnio zlokalizowane było wejście do Czarnej Chaty, ale nie pozostał po niej choćby ślad. Literatura tajemna, która mogłaby zawierać taką informację, na pewno została przez samego zainteresowanego zniszczona. Innymi słowy, siąść i płakać.
Wtedy przypomniałem sobie o człowieku, którego wyciągnąłem z Hikikomorii. Był to, co prawda, odpowiednik metody czołgowej z komputerowych przygodówek, która polegała na używaniu po kolei wszystkich przedmiotów z inwentarza na wszystkich przedmiotach w zasięgu wzroku, ale wolałem to niż siedzieć i gapić się w ścianę. Tylko ten, co nic nie robi, nie popełnia błędów. Nie wiedziałem, jak się nazywa, ale pamiętałem, gdzie jest dom, w którym wylądowaliśmy. Dom był wielki i trochę zaniedbany, co kiedyś sugerowałoby zubożałą szlachtę, ale w obecnych czasach kogo — przemysłowców? To też już archaizm. Założyłem więc rodzinę, która kiedyś była dziana, ale zostały jej tylko wspomnienia dawnej świetności. Duma nie pozwalała im sprzedać posiadłości. Przy furtce był przycisk dzwonka, z którego skorzystałem. Całe ogrodzenie było pordzewiałe i obrośnięte roślinnością.
Widziałem, że ktoś jest w domu, ponieważ świeciło się światło w jednym z mniejszych pomieszczeń (kuchnia?). W salonie było ciemno. Nie wciskałem więcej przycisku. Domownicy mogli spać, mogli mnie nie słyszeć albo udawać, że nie słuszą (lub śpią). Odczekałem chwilę i usłyszałem, że ktoś otwiera drzwi. Starszy mężczyzna w grubym szlafroku podszedł do mnie i nieufnie zaczął mi się przyglądać przez ogrodzenie. — O co chodzi? — spytał.
Musiałem improwizować. — Dzień dobry, przyszedłem zobaczyć się z synem — odpowiedziałem możliwie najbardziej uprzejmym tonem.
— Nie ma go! — zawołał mężczyzna, ale nie uwierzyłem mu.
— Rozumiem. Chciałbym z nim pomówić o tym, co wydarzyło się pod jego nieobecność.
— Nieobecność? — zaciekawił się mężczyzna. Nachylił się do przodu. — Teraz pana poznaję — zakrzyknął odkrywczo. — To pan spadł z nim z sufitu!
— Tak, to ja. Kiedy go zastanę? — spytałem, jednocześnie zachowując się, jakbym się już zbierał.
— Nie — powiedział szybko mężczyzna, chcąc mnie zatrzymać. — Nie byłem z panem szczery wcześniej. Hieronim jest w domu. Proszę wejść.
Zaprowadził mnie po niskich schodkach do werandy czy wiatrołapu — nie potrafiłem określić, które to właściwie było — którędy dostaliśmy się do domu. Wydawało mi się, że w środku było chłodniej niż na zewnątrz. Po mniejszym przedpokoju weszliśmy do wielkiego salonu, w którym na środku stał niewielki stół. W jednym narożniku stał mały, 14-calowy telewizorek, a w drugim narożniku dwuosobowe łóżko, wzorcowo zaścielone. Stamtąd przeszliśmy do małego przedsionka z trzema drzwiami. Przeszliśmy przez te naprzeciwko, trafiając do kuchni, jak wcześniej typowałem. Tu było cieplej. Przy stole siedziała kobieta i czytała jakąś książkę. Stare wydanie z pożółkłym, acz mocniejszym od ekologicznego, papierem. Na mój widok włożyła zakładkę do książki i odłożyła ją na bok. Spojrzała na mnie pytająco.
— Przyszedłem do Hieronima — powiedziałem.
— Dzień dobry — odparła z wyrzutem kobieta, jakby wcale się nie witała, tylko jedynie mnie pouczała.
— Tak, dzień dobry — powiedziałem zmieszany. — Właściwie dobry wieczór.
— Wrócił z panem — powiedziała. Mężczyzna usiadł przy stole. Nie zaproponowali mi ani nic do picia, ani jedzenia. — Proszę nam powiedzieć, gdzie był — jej głos przyjął ton nieznoszący sprzeciwu.
— Pytała go pani? — odrzekłem trochę wymijająco, jednocześnie siadając przy stole. Zwalczyłem odruch obracania sobie krzesła i chowania się za oparciem.
Kobieta parsknęła ze śmiechu, choć jednocześnie było w tym jakieś oburzenie. — Mój syn powiedział mi, że nie zrozumiem i tak. — Wyraźnie bolał ją ten brak zaufania ze strony syna. — Wyobraża sobie pan? Nosiłam go pod sercem przez dziewięć miesięcy, wychowywałam, łożyłam, ba! dalej łożę, a on mi się tak odpłaca.
— Wrócił — zauważyłem. Chyba chciałem ją pocieszyć.
— Ściągnął go pan.
— Bynajmniej. Nie mam takiej władzy. Owszem, odpowiadam za przetransportowanie go tutaj, ale decyzja była jego.
Rozejrzałem się po kuchni. Ojciec Hieronima siedział w milczeniu. Nie przypominali zupełnie tych ludzi, których widziałem wtedy. Nie minęło wiele czasu, ale wyraźnie podupadli, może nie na zdrowiu, ale jakoś duchowo. Nie wiem, ile ich syna nie było, ale pomyślałem, że jego poszukiwania zaabsorbowały ich na tyle, że kiedy nerwy się skończyły, to oni nie potrafili już wrócić do stanu sprzed zniknięcia. Zwłaszcza, że Hieronim nie był zbyt otwarty. W pewnym sensie nie dziwiło to. Jego matka od początku sprawiała wrażenie apodyktycznej. Wstałem. — Przepraszam, ale zrozumiałem, że Hieronim jest w domu. Nie chcę przeszkadzać.
Kobieta patrzyła na mnie chwilę z zaciętą miną, ale w końcu odpuściła. — Henryku, zaprowadź pana — powiedziała zrezygnowana, choć wciąż apodyktyczna.
Henryk zabrał mnie z powrotem do wielkiego pokoju z małym stołem, gdzie udaliśmy się do drzwi po prawej. Otworzył drzwi i dał znak, żebym wszedł. Sam został na zewnątrz. Po moim wejściu do pokoju zamknął drzwi i usłyszałem, że wraca do kuchni. Pokój Hieronima nie zmienił się wiele. U góry świeciła się lampa. Hieronim siedział po turecku na łóżku i gapił się w ścianę. Od pobytu w Hikikomorii pozbył się wszystkich włosów. Był łysy. Usiadłem przy jego biurku, nie chcąc mu przeszkadzać.
— Rodzice się nie pozbierali — powiedział bez obracania się. — Dawniej prowadzili aktywne życie, wychodzili do teatru, na spotkania. Teraz wciąż siedzą i pilnują mnie. Chyba nie rozumieją, że gdybym chciał, mógłbym uciec. — W jego głosie nie było słuchać żadnego poczucia wyższości. Zdawał się całkiem wyzbyty ego. Kiedy wstawał, zobaczyłem, że nie siedział po turecku, tylko w pozycji lotosu.
— Nie rozmawiasz z nimi, martwią się — powiedziałem, ale zlękłem się, że może to potraktować jako pouczanie. — Najgorsze jest nieznane — dodałem, choć nie wiem, czy było to działanie na własną korzyść czy stratę.
— Podjąłem kilka prób, ale nie chcieli słuchać. Byłeś tam też. Wiesz, że to raczej nie do opowiedzenia. Nie kogoś w wieku i zakleszczeniu mojej matki — odparł beznamiętnym tonem.
— Uciekasz przed czymś? — spytałem. — Twój głos sprawia wrażenie nieobecnego.
— Sam nie wiem. Próbuję się ułożyć na nowo w tym świecie. Nie sądziłem, że zatęsknię za tamtą krainą. A jednak.
— Możesz wrócić — powiedziałem.
Przez moment wydawało się, że Hieronim przestraszył się tej opcji. — Nie o to mi chodziło. Nie chcę tam wracać, ale tutaj też nie czuję się najlepiej. Syndrom kota, który chce być w pomieszczeniu, z którego właśnie wyszedł. Medytuję i próbuję dojść do stanu względnej równowagi. Czasami, wbrew pozorom, gapienie się w ścianę bywa pomocne. Podejrzewam, że Hikikomoria zasiała we mnie cząstkę siebie. Gdziekolwiek się nie udam, zawsze będę miał w głębi siebie jej obraz.
— Rozumiem.
— Nie przyszedłeś rozmawiać o mnie i mojej rodzinie — powiedział wprost. — Mogę jakoś pomóc?
— Szukam kogoś. Pomyślałem, że może ty będziesz wiedział — odparłem.
— Kogo?
— Andrieja Zacharowa.
W pomieszczeniu zapanowało milczenie. Hieronim myślał przez chwilę, cały czas spokojny. W końcu wstał, podszedł do regału po prawej od wejścia i wyciągnął starą knigę, którą przyniósł mi i położył na stole. Tytuł na okładce był nieczytelny, więc otworzyłem księgę. I zamarłem.
Była to jedna z ksiąg, które sądziłem, że zostały zniszczone przez Zacharowa. Napisana w starym języku, w którym nikt nie potrafił już nic zapisać, a jedynie czytać. Pomimo iż nie odnoszę się z większym szacunkiem do niczego, tak teraz dotykałem grubych stronic z nabożną wręcz czcią. To było jak relikwia, jak instrukcja budowy arki Noego albo pamiętnik Adolfa Hitlera.
— Naturalnie, nie możesz jej wynieść — oznajmił Hieronim, mącąc ciszę przerywaną jedynie tykaniem zegara w pokoju obok. — Musisz z niej skorzystać tutaj.
Po tych słowach udał się z powrotem na swoje łóżko, gdzie teraz dojrzałem zafu, na którym siedział; nie bezpośrednio na łóżku. Usiadł przodem do ściany. Spojrzałem na księgę. Mogłem się z nią gdzieś teleportować, ale jeżeli Hieronim miał takie coś na stanie, to mógł mieć i inne rzeczy. Zacząłem przeglądać księgę. Była napisana w dość ciekawy sposób, ponieważ nie zawierała ani jednej odpowiedzi wprost, jedynie sposoby dojścia do nich. Trochę jakbym szukał tablic matematycznych, a dostał poradnik wyprowadzania wzorów. Bardziej mozolne, lecz jednocześnie uniwersalne. Zacząłem studiować różne znaki i symbole. Na jednej ze stron był specjalny diagram, w który zacząłem się wpatrywać, by pobudzić wyobraźnię i odblokować pewne mechanizmy w mózgu. Ze spotkania z Zacharowem w Andaluzji zapamiętałem, że spotkaliśmy się w sferze limbicznej. Pomyślałem, że jeśli wprowadzę się w śpiączkę — na jakiś czas — to w jakiś sposób ściągnę jego uwagę.
Nagle ocknąłem się. Musiałem się zamyślić, stwierdziłem. Chciałem wrócić do lektury, lecz odkryłem, że księga jest nieczytelna. Hieronima nie było na łóżku. Kiedy opowiada się to po fakcie, widzi się dokładnie, co się dzieje, ale w trakcie człowiek jest w pierwszej chwili trochę skołowany. Dobrze, że wiele razy ćwiczyłem świadome śnienie. Sytuacja nie była dla mnie nowa, choć z początku działałem raczej instynktownie. Wstałem od biurka i otworzyłem drzwi do salonu, lecz salonu tam nie było.
Byłem w jakiejś jaskini. Dookoła buchał ogień, a wszystko tonęło w czerwono-pomarańczowej tonacji. Spojrzałem do góry, ale nie ujrzałem nieba, lecz ciemną pustkę. Obejrzałem się za siebie, żeby zobaczyć, czy mam gdzie wracać, ale za mną nie było już drzwi, przez które tu wszedłem. Spojrzałem na prawą dłoń, w której — wydawało mi się — trzymałem klamkę, ale okazało się, że jest pusta. Ruszyłem przed siebie. Pod stopami chrzęściły mi jakieś kamienie, najbardziej przypominające żużel, tyle że drobniejsze. Co chwilę słyszałem w oddali buchające ognie, które na moment rozjaśniały jaskinię bardziej, choć mrok nade mną nie zmieniał się.
Doszedłem do krawędzi kamiennego wzniesienia, poniżej którego pod dużym skosem schodziła w dół skalna ściana. Poniżej płynęła rzeka lawy. Ruszyłem wzdłuż krawędzi. W pewnym momencie ujrzałem stojącą kobietę w czarnym, skórzanym stroju. Dość szczelnie zasłaniał jej ciało, odsłaniając oczom widza jedynie krwistoczerwone usta i kawałek bladej skóry dookoła. Nie wiedziałem, gdzie patrzy, więc zatrzymałem się i zacząłem ją obserwować. — Andriej Zacharow oczekuję cię w swej twierdzy — powiedziała, wyciągając rękę do mnie.
Złapałem ją za rękę i w momencie byliśmy gdzieś indziej. Miejsce wyglądało podobnie, ale było tu ciemniej i chłodniej. Znajdowaliśmy się na wyższej górze niż ta, na której byłem przed chwilą. Było tu niewiele miejsca. Przy jednej krawędzi stał kamienny tron, na którym siedział Andriej Zacharow. Kobieta w skórze stała obok mnie.
Czego chciałeś?, spytał Zacharow, a jego głos — jak poprzednio — słyszałem w swojej głowie.
— Nie chcę być już więcej nietykalny — powiedziałem.
No proszę, odpowiedział. A dlaczegóż to?
— Więcej szkody z tego niż pożytku.
Szkody?
— Ja jestem nietykalny, ale ludzie dookoła mnie płacą większą cenę. Gdyby nie nietykalność, Teofil Pigwa przeżyłby, ponieważ reagowałbym wcześniej. Od momentu, w którym się to stało, nie daje mi to spokoju. Nietykalność sama w sobie nie jest zła, ale powoduje moją degenerację.
Myślisz?
— Tak.
A jeśli powiem ci, że nie było nigdy żadnej nietykalności z mojej strony?
— Co? Jak to?
Nigdy nie obiecałem ci nietykalności. Owszem, taka opinia poszła w świat, ale nie miała ze mną nic wspólnego. Ponieważ pomogłeś mi, nie prostowałem tego. Jeżeli istniała jakaś nietykalność, to dlatego, że sam ją sobie nadałeś. To ty zrzuciłeś odpowiedzialność na innych. Nie powstrzymałeś Teofila przed dobraniem się do dziewczynki i zapłacił za swoje działania. Ale czy była wina nietykalności czy raczej… ciebie? Zastanów się.
— Kłamiesz! — zawołałem. — Jesteś strasznym mataczem i tyle!
Andriej Zacharow spojrzał na mnie. Ta rozmowa dobiegła końca, oznajmił. Poczułem, że kobieta w skórze łapie mnie za rękę. — Nie! — zawołałem, wyrywając się jej.
Wtedy odkryłem, że siedzę na szpitalnym łóżku. Miałem jedynkę. Obok łóżka, na krześle siedział Hieronim. Patrzył na mnie spokojnym wzrokiem.
— Obudziłeś się — powiedział. — Zostawiłem cię na chwilę samego, a kiedy skończyłem medytować, leżałeś obok biurka. Zadzwoniłem po pogotowie. To było wczoraj.
— Czy jakiś lekarz nie powinien przyjść mnie zobaczyć? — spytałem.
— W Polsce? Nie umierasz, to sobie poradzisz.
— To spory sarkazm, jak na medytującego gościa — zauważyłem.
— Mam nadzieję, że znalazłeś, czego szukałeś — powiedział niezrażony. — Choć mnie wyprawa do Hikikomorii nauczyła, że to nie zawsze to, co się chce, jest najlepsze.
— Nie wiem — odrzekłem. — Może spotkałem Andrieja, a może miałem dziwny sen. Nie potrafię tego powiedzieć. To było dziwne.
— Niekoniecznie chodziło mi o osobę. Szukałeś pewnej odpowiedzi, wydaje mi się.
— Tak. To akurat chyba znalazłem.
— To dobrze.
— Chyba tak.
— „Chyba”?
— Odpowiedź mi się chyba nie podoba. Sam nie wiem. Muszę to przemyśleć jeszcze.
— Zatem nie będę przeszkadzał.
Wstał i wyszedł, a ja zacząłem rozważać różne sytuacje, w których korzystałem z nietykalności.