Aubrey De Los Destinos prezentuje

Kraina milczenia

Było pewne wydarzenie, o którym Maciek Muchoborski mnie nie poinformował. Wydarzenie, które miało miejsce po naszej wizycie w obozowisku Cyganów. W pierwszej chwili wstrząsnęło nim do głębi. Nie mógł się pozbierać przez 2 dni, potem zrobił nalot na cygańskie obozowisko, następnie przyszedł do mnie. Wydarzenie to zmusiło go do dalszych poszukiwań, pomimo zniechęcania przeze mnie do tematu. Może źle się do tego zabrałem.

Zaczęło się niewinnie. Na komisariat przyprowadzono chłopaczka, który zaatakował tramwaj po tym, jak ten mu zaczął odjeżdżać. Akurat przechodził tamtędy pieszy patrol policyjny, który chciał go wylegitymować i spisać. Młody człowiek był już jednak w amoku — wyzywał tramwaj, który właśnie odjechał z przystanku, od skurwysynów i nie słuchał, a kiedy policjanci „podjęli bardziej bezpośrednie kroki”, zaatakował ich. Jednego wywrócił, drugi nie czekał na dalszy przebieg wydarzeń, tylko wyjął tonfę i obezwładnił młodego gniewnego. Skuli go, przyjechał radiowóz i 19-latek wylądował na komisariacie. Tam było urwanie głowy i — nie wiem, czy zgodnie z przepisami — przesłuchał go Maciek, który akurat miał przerwę na kawę. Stwierdził, że może ją równie dobrze wypić w pokoju przesłuchań.

Wszedł i zaczął wypytywać chłopaczka o całe zajście. Standardowe pytania. Młody opowiadał, że motorniczy widział, jak biegnie, a pomimo tego ruszył. Następnie przeszedł do opisu przebiegu wydarzeń z policją i uniósł się. Wtedy stało się coś dziwnego. Jego twarz na chwilę zmieniła się, nabrała ostrych rysów i lekko zielonego koloru. Chłopak wyglądał jak jakiś czort ze staropolskiego podania. Maciek spytał go, co to było, co się właśnie stało. Młody był zaskoczony, bo pierwszy raz mu się to zdarzało. Jego mały defekt był do tej pory niezauważany przez zwykłych ludzi. Ale wszyscy „niezwykli” ludzie się znają, wiedzą o sobie, spotykają się w małych grupach. Policjant, z którym rozmawiał, nie był mu znany z opowieści ani widzenia. Wcięło go i nie wiedział, co zrobić. Maciek przycisnął go i dowiedział się, że ojciec delikwenta jest goblinem. Jego natura na ogół nie ujawnia się u syna, chyba że się wściekał (tak miał), ale nawet wtedy trzeba było mieć poszerzoną zdolność patrzenia. A tę mieli prawie wyłącznie ci, którzy się znali.

Gdyby ojciec młodzieńca był jedynie goblinem, to pewnie sprawa potoczyłaby się inaczej. Ale jego ojciec trudnił się przeprowadzaniem ludzi do innych wymiarów. Nie każdy to potrafi, tak samo jak nie każdy potrafi przenieść kogoś. Mnie się to udało, kiedy byliśmy zobaczyć się z wyrocznią, ale po prawdzie — sporo ryzykowałem. Ojciec rzeczonego młodzieńca trudnił się tym zawodowo, potrafił bez szwanku dla czyjegokolwiek zdrowia (może poza psychicznym) przetransportować większą grupę osób do innego wymiaru. Jego usługa była dość kosztowna, ale bynajmniej nikt nie przepłacał.

Książka, którą znaleźliśmy, nie tylko nie zniechęciła Maćka, ale z jakiegoś powodu dodatkowo nakręciła. Miał spisane dane ojca naszego półgoblina, Jorna, a sprawa jego syna była zawieszona w proceduralnej próżni. Maciek zorganizował to w ten sposób, żeby mieć argument na przyszłość. Przyszłość nadeszła wraz z małą książeczką napisaną przez niejakiego Charona. Maciek groził Jornowi, że nigdy więcej nie zobaczy swojego syna i że policja ma specjalny wydział do zajmowania się sprawami nadprzyrodzonymi, wyciągnął broń, krzyczał — jednym słowem odstawił niezłą szopkę. Jorn, jak wszyscy działający w jakiejkolwiek szarej strefie, przestraszył się. Wiedział, że nie ma gdzie złożyć zażalenia. Kiedy Maciek powiedział, że interesuje go Hikikomoria, Jorn o mało nie padł na miejscu. Transportował tam już jedną osobę, ale bardzo rzadko tak często ludzie chcieli się tam wybierać. Z drugiej strony, Jorn potraktował to jako szansę pozbycia się problemu. Z Hikikomorii nikt nie wracał, więc Jorn tym chętniej się zgodził, choć „oficjalnie” kręcił nosem, że to czy tamto. Poinformował go ogólnie o sztywnych zasadach panujących w tamtym świecie i pomógł Maćkowi Muchoborskiemu dokonać przejścia.

— Dlaczego do mnie z tym przyszedłeś? — spytałem go, kiedy mi opowiedział o wszystkim.

— Ponieważ ten podlec kazał mi przysiąc, że nikomu nie powiem, a w szczególności tobie — wyjaśnił Jorn. — Wtedy skojarzyłem, co mi znajomy Cygan opowiadał, że musieli przez tego drania zwijać obóz i że postawiło cię to w niekorzystnej sytuacji. Pomyślałem więc, że wszyscy na tym zyskamy. Chciałem tylko ci powiedzieć, żebyś go nie szukał niepotrzebnie.

— Po co on tam poszedł? — bardziej pomyślałem na głos niż spytałem.

— Normalnie zagaduję do ludzi, ale tego bubka chciałem się po prostu pozbyć. Nie wiem — odpowiedział Jorn. — Ale… — zaczął i zacząłem mu się przyglądać — ale było w nim coś dziwnego. Jakby o niczym innym nie marzył, tylko uciec tam do tej porąbanej krainy.

Pomyślałem, że muszę go stamtąd wyciągnąć. Było to sprzeczne z wyznawanymi zasadami, jak i raczej sprowadzało same problemy na mnie, na Jorna, jego syna i Cyganów, ale Hikikomoria nie była w mojej opinii miejscem, w którym ktokolwiek powinien kończyć. Jest to tak okrutna kraina, że brak właściwie szans na przeżycie.

Czas na kilka faktów, które wydobyłem z książeczki autorstwa Charona. (Musiałem się przygotować do wyprawy.) Zgodnie z piórem tego podróżnika do różnych światów, cała kraina pokryta jest piaskiem, jedna wielka niekończąca się piaskownica, po horyzont i jeszcze dalej. Brak jest terenów górzystych, co pozwoliłoby naszkicować jakąkolwiek mapę; tak się nie da — nie ma punktów odniesienia. Od czasu do czasu napotyka się różne obiekty niewiadomego pochodzenia, np. drewniana chata, a od czasu do czasu również na pojedyncze osoby/istoty, ale wśród nich panuje spora nieufność. W całej krainie nie wolno wymawiać ani słowa. Kto je wypowie, zostanie surowo ukarany. Jak — do tego dojdę.

Korciło mnie, żeby spytać Jorna o jakieś szczegóły lądowania, ale musiałem to przeprowadzić w tajemnicy, a Jorn już pokazał jaki ma do tajemnic stosunek. Wylądowałem w piasku. Był trochę grząski, ale nogi nie zapadały się bardzo. Tylko po kostki. Chodzenie po takim podłożu dość szybko zrobiło się męczące, ale nie było wyjścia. Piasek w trampkach, parę razy się wywróciłem, więc piasek i w ubraniu oraz we włosach, bo przecież nie mogłem się po prostu wywrócić — poleciałem na pysk, zaryłem jak pieprzony czerw pustyni. Poza tym jednak nuda. Nic się nie dzieje. Nikogo nie spotkałem. W przeciwieństwie do większości bywalców tego wymiaru mogłem jednak się ewakuować w jednej chwili. Tyle że zależało mi na wyciągnięciu stąd Maćka.

Nie wiem ile szedłem. Zaczęło chcieć mi się pić. Wziąłem ze sobą dwulitrową butelkę z wodą mineralną (niegazowaną), ale do tej pory ją oszczędzałem. Usiadłem na piasku i napiłem się trochę. Potem ruszyłem dalej. Niebo nade mną było niebieskie i bez jednej chmurki, słońce wisiało gdzieś nade mną, ale nie dawało mocnego światła, jakby między czystym niebem a źródłem światła była dodatkowa warstwa. Nie było też jakoś gorąco. I nie wiał wiatr. Jedno wielkie nic. Koszmar.

Nagle poczułem, że wszedłem na coś twardego, ledwie przysypanego piaskiem. Odsypałem trochę i odkryłem, że to… szyba. W tym momencie materiał nie wytrzymał i z hukiem runąłem w dół. Nie było na szczęście wysoko i miałem na sobie bluzę z kapturem, więc zdążyłem zasłonić się zanim coś mnie pocięło poważniej. Jeden odłamek wszakże przeciął mi policzek. Nie było jednak czasu o tym myśleć, ponieważ trafiłem do ciekawego miejsca. Wszędzie leżały manekiny ludzi, a pośrodku ich stał osobnik w metalowym hełmie, który przypominał czapkę członka Ku-Klux-Klanu. W ręce dzierżył wielki katowski miecz. Przewiązany był w pasie skórzanym jasnym fartuchem. Umięśniony tors był nieokryty. Stał niczym posąg. Wielki Egzekutor. (To i inne określenia są autorstwa Charona.) On zajmował się tymi, którzy mieli czelność lub odwagę naruszenia obowiązujej w tej krainie ciszy. Teraz stał bez ruchu. Nikt nie przemówił. Jeżli wierzyć Charonowi, miejsce, w którym byłem, to Świątynia Przemienienia. Ludzie byli tu zaciągani i w nieopisanym procesie zamieniani w manekiny. Większość stała, choć niektóre leżały. Jeden roztrzaskałem spadając z góry. Wstałem i ostrożnie podszedłem do Wielkiego Egzekutora. Stał nieruchomo, ale przez to był nieznośny jak straszne sceny z Davida Lyncha — niby nic się w nich nie dzieje, ale człowiek nakręca się, że w takim razie stanie się coś jeszcze gorszego, a ponieważ i to się nie dzieje, to zaczyna nastawiać się na jeszcze gorsze, co również nie dochodzi do skutku. I tak aż do takiego wzrostu napięcia, że człowiek dostaje głupawki. Dotknąłem Egzekutora. Był twardy jak skała i zimny. Zacząłem oglądać pojedyncze manekiny, aż nagle zamarłem, bowiem dało się słyszeć czyjś głos. Ciche kwilenie, jakby stłumione. Rozejrzałem się nerwowo. Wszędzie były tylko manekiny. Zacząłem przemieszczać się po pomieszczeniu — oczywiście na palcach — żeby zlokalizować źródło. W końcu odkryłem, że jeden z manekinów wydaje dźwięki. Był w kształcie młodej kobiety. Być może zakaz nie dotyczył wydawania żadnych dźwięków, a tylko mówienia, gdyż Wielki Egzekutor nie drgnął. Klęknąłem przed manekinem i zacząłem się przyglądać. Wpadało tu dość sporo światła, ale ona leżała w cieniu innych.

Manekin miał ludzkie oczy, co było najbardziej przerażające, ponieważ reszta była sztuczna, choć w paru miejscach elastyczna. Podniosła się na rękach i pokazała mi swoje dłonie — palce były już zrośnięte. Straciła nad sobą panowanie i znowu zaczęła drzeć się przez swoje zrośnięte usta. Uderzała przy tym twardymi dłońmi o betonową podłogę. Wstałem i spojrzałem na nią z większej perspektywy. Ujrzałem, że jej nogi są całkiem sztywne i nie zginają się w kolanach. Nie mogła wstać. Zacząłem się wycofywać, podczas gdy ona wciąż wydawała rozpaczliwe odgłosy. Spojrzałem po innych manekinach — każdy zastygły był w jakiejś nienaturalnej pozie, wymuszonej sztywnieniem kolejnych członków. Było mi ciężko, ale musiałem ją zostawić. Nie mogłem jej pomóc, nawet gdybym ją zabrał do innego świata. Może do jakiegoś czarodzieja, ale nie miałem takich kontaktów. Właśnie doświadczałem tej krainy, co było przyciężkawym doświadczeniem. Popatrzyłem w górę i zacząłem zastanawiać się, jak się stąd, do cholery, wydostać. Nie było nigdzie żadnej liny. Miałem się zacząć za czymś rozglądać, ale wycie kobiety-manekinu się nasiliło, co mnie zaczęło denerwować. W dużym stopniu dlatego, że czułem się winny.

Postanowiłem spróbować teleportacji. Na ogół stosowałem ją rzadko, ponieważ jest dość męcząca, ale przypomniałem sobie z książki Charona informację, że w Hikikomorii panuje tak zwana martwa strefa. To niezbyt wymyślne określenie kryło w sobie ciekawe i niezbadane dokładniej zjawisko, w którym ustają pewne zjawiska. Ludzie się nie starzeją, nie umierają i nie istnieje komunikacja radiowa. Nie wszelkie fale zanikają, bo światło i dźwięk jest, a to też fale. Ale komórki czy radio odpada. Choć w Hikikomorii również z racji na brak potrzebnej infrastruktury. To, co mnie interesowało, to brak męczenia się. Po wrażeniu pierwszego zmęczenia, które nie przechodzi, ale do którego człowiek się przyzwyczaja, odkrywa się, że właściwie sprawność jest ta sama. Problem tkwi w psychice i przyzwyczajeniach spoza martwej strefy. Podskoczyłem i przeniosłem się poza dziurę.

Wpadłem w piach. Wtedy wymyśliłem sposób na szybkie zlustrowanie okolicy. Teleportowałem się jeszcze raz, tylko wysoko w powietrze. Piach był na tyle miękki, że powinien mnie zamortyzować. Chciałem ujrzeć panoramę. Wypadłem chyba z kilometr nad ziemią, ale opłaciło się, bo w oddali ujrzałem małą drewnianą chatkę. Nie czekając na być może bolesny upadek (martwa strefa nie niwelowała bólu, nawet jeśli wiedziałem, że przeżyję upadek), teleportowałem się w okolicach chatki i trochę niżej.

Chatka przypominała te amerykańskie, zabudowa pod pustynny teren. Jedno okno było zabite dechami, ale w pozostałych były szyby. Wszedłem na ganek, który zazgrzypiał, jak tylko postawiłem nogę. Wtedy zauważyłem, że jakiś harmider w środku ucichł. Przypominało to harcowanie psa. Odruchowo zacząłem cofać się od drzwi. Zszedłem z ganku i wtedy drzwi otworzyły się z hukiem. W progu ujrzałem dziwnego człowieczka. Gdyby wstał, nie sięgałby mi wyżej jak do pasa, ale on był na czworakach. Ubrany był w jakieś łachmany bliżej nieokreślonego koloru (ale coś z palety bordo-brąz). Zachowywał się jak zwierzę, przyglądając mi się przekrzywiał głowę jak pies. Zacząłem mu się przyglądać. Miał szczerbate zęby, pomiędzy szczeliny których zmieściłoby się po całym zębie. Ale najdziwniejsze były oczy. Przypominały wystające z drzewa sęki. Mały przestał się przyglądać i rzucił się do biegu. Miał krótkie kończyny — to znaczy: ręce i nogi, więc więcej się namachał niż przebiegł, ale i tak wolałem nie ryzykować. Kiedy był tuż przede mną po raz kolejny się teleportowałem. Tym razem na dach domku. Łatwość teleportacji zaczynała mi się podobać. Zaczynałem czaić, co może się podobać w tej krainie. Warunki były przerąbane, ale człowiek miał znacznie większe możliwości.

Kurdupel rozglądał się chwilę dookoła, ale w końcu skapitulował i popędził daleko od chatki, aż się za nim kurzyło. Kiedy był daleko, zeskoczyłem z dachu i wszedłem do chatki. W środku były 2 pomieszczenia. W tym, do którego się wchodziło, stała stara kuchenka węglowa, z odpadającą emalią i ogólnie zaniedbana, choć sprawiała wrażenie, jakby zaniedbano ją dawno temu, obecnie jednak proces niszczenia nie postępował. Na blacie stał kubek i otwarta puszka kawy zbożowej. Skąd się tu wzięła kawa? Skąd woda do jej zalania? Nie znalazłszy odpowiedzi na te pytania, przeszedłem do drugiego pomieszczenia, w którym stała wielka szafa i nic poza nią. Podszedłem do okna, żeby wyjrzeć na zewnątrz, czy dziwne stworzenie nie wraca, kiedy usłyszałem zgrzypnięcie zawiasów. Szafa! Odwróciłem się szybko. Z mebla wyszedł człowiek. Był nieogolony i miał długie skołtunione włosy, które opadały mu grubymi strąkami na ramiona. Trochę przypominały dredy. Na sobie miał cienki płaszcz, pod spodem miał żółty cardigan i jakieś popielate spodnie. Na stopach miał białe tenisówki. Patrzył na mnie nieufnym spojrzeniem, ale nie podejmował żadnych działań. Delikatnie sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem zdjęcie Maćka, które ściągnąłem ze strony Policji i wydrukowałem na laserowej drukarce, żeby uzyskać jak najlepszą jakość. Pokazałem zdjęcie mężczyźnie. Podszedł i przyglądał się chwilę Maćkowi, a potem spojrzał na mnie zaciekawiony. Dał znak, żeby iść za nim.

Nie miałem kompasu i nie wiem, czy by zresztą działał, więc powiem, że poszliśmy w kierunku za chatką. Mój przewodnik miał twarz ogorzałą od wiatru i ogólnie sprawiał wrażenie kogoś, kto przez dłuższy czas żyje w ciężkich warunkach, ale się do nich dostosował. Szedł wartkim krokiem. Złapałem go za ramię, żeby coś pokazać, ale odwinął mi momentalnie. Zasłoniłem się, upadłszy, ale poprzestał na tym. Pozbierałem się z piaski i teleportowałem kawałek dalej, po czym wróciłem do niego. To było niesamowite dla mnie, że nie kosztowało mnie to wielkiego wysiłku. Po powrocie do strąkowłosego pokazałem dookoła pytająco. Wskazał dalej w tym samym kierunku. Złapałem go szybko i teleportowałem nas spory kawałek. Na miejscu odskoczył, ale chyba zrozumiał, co zrobiłem, bo pokazał raz jeszcze. W ten sposób, metodą skoków o takiej długości przebyliśmy dość spory odcinek, aż dotarliśmy do drewnianej platformy na palach, na szczycie której siedział Maciej. Złożyłem ręce po japońsku i skłoniłem się mężczyźnie, a następnie teleportowałem na górę. Pomyślałem, że będzie mi tego brakować. A potem przyszło mi do głowy, że mógłbym zostać. Ale nie miałem czasu myśleć nad tym więcej, ponieważ Maciek wstał i patrzył na mnie wrogo.

Ruszyłem w jego kierunku, ale wtedy wyciągnął pistolet zza paska i wycelował mi w głowę. W pierwszej chwili ogarnęło mnie rozbawienie, ponieważ nie potrafiłem ocenić, czy strzał w głowę też nie pozbawiał życia w martwej strefie, ale zaraz potem zastanowiła mnie ta broń. Po co mu ona była? Czytał książkę Charona i wiedział, że mu się raczej nie przyda. Zagrożenia tutaj nie dawały się usuwać bronią. Zresztą z jednym magazynkiem wkrótce miałby wymyślny młotek. A jednak wziął ją. Ciarki przeszły mnie po plecach. Dla mnie? Przewidział, że mogę się pojawić.

Przyjrzałem mu się jeszcze raz. Był ubrany na czarno, płaszcz leżał obok, przygnieciony kamieniem. Sam Maciej nosił oznaki lekkiego zmęczenia, miał rozwiane włosy, ale poza tym wyglądał dobrze. Mój wzrok znowu spoczął na lufie wycelowanego we mnie pistoletu. Westchnąłem ciężko. Hikikomoria była okrutną krainą, ale też wiedziałem już, że szanse przeżycia są spore. Zrobiłem krok do tyłu. Maciek opuścił broń. Z jednej strony moja wyprawa tutaj była pozbawiona sensu, jeśli chodzi o ściągnięcie Maćka, ale z drugiej — w końcu to pojąłem. To było jego życie i jego decyzja. Zrobiłem drugi krok do tyłu. Skłoniłem się i zeskoczyłem z platformy.

Strąkowłosy podszedł do mnie i wyjął z kieszeni małą kulę ziemską, a następnie spojrzał na mnie pytająco. Zrozumiałem, że chce wrócić ze mną. Skinąłem głową potwierdzająco. Złapałem go za rękę i teleportowałem nas.