Aubrey De Los Destinos prezentuje

Incydent na wiejskiej drodze

Krótko po powrocie z Hikikomorii Krwawy Romeo zaproponował mi wyjazd w góry, z czego skorzystałem. Weekend się udał, jakoś dużo nie łaziliśmy po górach. Romeo spotkał jakieś dwie góralki i zbajerował je na tyle, że zaprosiły nas na noc do domu jednej z nich. Następnego dnia rano musieliśmy się chyłkiem wymknąć, ponieważ okazało się, że jest mężatką, o czym nas nie poinformowała. Los cepra w takich okolicznościach nie należy do wesołych, więc spieprzaliśmy aż się za nami kurzyło.

Romeo stwierdził, że wrócimy trochę wcześniej, żeby ominąć korki na Zakopiance. Pomysł dobry, ale wyjazd w południe niewiele pomógł. Na wysokości Gaju ujrzeli sznur samochodów ciągnących się po samo miasto. — Przerąbane — powiedziałem automatycznie na ten widok. Spojrzeliśmy na siebie z Romeem, ale ten nie zamierzał się poddawać. Odbił w prawo, wjeżdżając na stromą, asflatową drogę szerokości jednego samochodu i trochę, prowadzącą przez ciemny las. Było to moje pierwsze spotkanie z lasem od czasu małej konfrontacji z Dżordżem, ale wyciszyłem swój umysł, licząc że to ukryje moją obecność w dostatecznym stopniu. Ale to nie drzewoludy miały być moim zmartwieniem.

Droga prowadziła głównie pomiędzy domami jednorodzinnymi, ale w pewnym momencie wjechaliśmy pomiędzy pola. Romeo zwolnił, ponieważ wysokie trawy — a może jakieś eksperymentalne, modyfikowane genetycznie zboża — zasłaniały trochę drogę na zakręcie. I wtedy ujrzałem dwa sedany produkcji niemieckiej, jeden czarny, drugi srebrny metalik stojące na polu. Pomiędzy nimi stało jakieś 8–9 bysiorów i klęczał jakiś mężczyzna w garniturze. Ponieważ Romeo wyraźnie zwolnił, a bysiory nie wiedziały, że przez zboże, jeden z nich obrócił się do nas i odchylił skórzaną lub pseudoskórzaną kurtkę, pokazują pistolet zatknięty za pasek. Romeo momentalnie przyspieszył.

Nagle przed oczami stanęła mi mała Ariel i Teofil prowadzący ją na zagładę. Nie wiem dlaczego. Spojrzałem na Romea. — Musimy zawrócić — powiedziałem, sam w to nie wierząc. Jakbym słyszał kogoś innego mówiącego to.

— Pojebało cię?! — zawołał Romeo, prując drogą z prędkością znacznie przekraczającą rozsądek.

Przekonanie go nie wchodziło w rachubę. Nie zawróciłby tam. Było to całkiem rozsądne, choć może trochę egoistyczne działanie. Ja tymczasem czułem, że mi coś coraz bardziej ciąży, jak jakiś kamień wewnątrz. Na szczęście pobyt w martwej strefie dał mi możliwość spróbowania teleportacji w bardziej doraźnym celu i na krótszych dystansach. — No dobra — powiedziałem, spoglądając na mojego towarzysza podróży i… zniknąłem. Nie przygotowywałem go nigdy do tego, nie miał pojęcia o moich nadprzyrodzonych umiejętnościach, musiał być więc zaskoczony.

Pojawiłem się za plecami bandziorów bezgłośnie i bez żadnych efektów specjalnych w postaci jakichś błyskawić czy innego barachła, więc nie zauważyli mnie, z wyjątkiem klęczącego mężczyzny, ale on był zbyt przerażony, żeby uznać mnie za kogoś spoza grupy. Zrobiłem rozpoznanie sytuacji. Mężczyzn było 9 i żaden nie sprawiał wrażenia ważniejszego od pozostałych. Samochody miały wyłączone silniki i pootwierane drzwi. Z jednego dudniła jakaś prosta muzyka taneczna.

— Musisz nam powiedzieć… — zaczął jeden bandzior, ale wtedy drugi się obrócił i dostrzegł mnie kątem oka.

— Hej! — zawołał.

Ja tymczasem dokonałem drugiego teleportu, który był bardziej męczący niż poprzedni, pomimo iż dystans znacznie krótszy. Teraz byłem przy mężczyźnie w garniturze. Złapałem go za ramiona i poczułem, że nie jestem w stanie tak od razu dokonać kolejnego skoku.

— Skąd się tu wziąłeś? — spytał bandzior, który zaczął wcześniej mówić.

— Czary — odpowiedziałem. Skoncentrowałem się. Nadal nie mogłem się teleportować. Byłem tym zbyt wyczerpany.

— Posłuchaj, to nie twój interes tutaj — zaczął mówić całkiem rozsądnie mężczyzna. — Odejdź i zapomnij, co tu widziałeś. Nie dotyczy cię to, a my nie mamy interesu w zabijaniu cię.

— Nie mogę — odpowiedziałem. — Już raz zwlekałem.

— Co? — zdziwił się mój rozmówca.

— Rozpierdolmy go — powiedział drugi, bardziej nerwowy.

Złapałem znowu mężczyznę i teleportowałem nas. Niedaleko, bo w zboże kawałek dalej, ale jako że nie zrobiliśmy żadnego śladu, to moglibyśmy być gdziekolwiek. Mężczyzna w garniturze chciał coś powiedzieć, ale zabroniłem mu. Wyjąłem scyzoryk z kieszeni i przeciąłem sznur. Następnie zaczęliśmy się czołgać dalej. — Co to kurwa za magik? — zawołał ktoś przy samochodach. — Znaleźć ich natychmiast!

Poczułem, że mogę znowu wykonać skok, ale po raz kolejny może być na krótki dystans. Bez sensu trochę, pomyślałem. Niestety, bandziory odnlazały nasz trop. — Tutaj są! — zawołał któryś. Uśmiechnąłem się pod nosem i dałem znak mężczyźnie w garniturze, żeby siedział cicho. Wkrótce otoczyli nas grupą i „przywódca” podszedł do mnie, złapał za ubranie i podniósł do góry.

— Nie wiem, jak tego dokonałeś i, po prawdzie, nie obchodzi mnie, ponieważ zaraz każę was obydwu tutaj zastrzelić — powiedział wściekły.

— Gdzie ciepłe słońce złoci zbóż łany — odpowiedziałem.

Mężczyzna rzucił mnie na zakładnika, zirytowany. Na to liczyłem. Złapałem więźnia za rękę i teleportowałem nas z powrotem do samochodów.

— Oni tu przyjdą! — zawołał przerażony mężczyzna.

Nie odpowiedziałem nic, tylko podbiegłem do czarnego samochodu i wyjąłem kluczyki ze stacyjki, a następnie pobiegłem do srebrnego. — Wsiadaj! — zawołałem. Ruszyliśmy z pełnego gazu, wykręcając samochodem ładny piruet na ziemi, a następnie wskakując na drogę i zostawiając zdezorientowanych mężczyzn za nami. Odetchnąłem z ulgą dopiero kiedy przestałem ich widzieć w lusterku.

Ściszyłem muzykę. — Musimy porzucić auto jak najszybciej się da — powiedziałem.

— Jak pan tego dokonał? — spytał mężczyzna. — Nazywam się Krzysztof Kowal i miałem nieszczęście pożyczyć od tych ludzi pewną sumę pieniędzy, których nie mogę obecnie oddać. Myślałem, że to już koniec. Jak się pan nazywa?

— Aubrey.

— Obri?

— Tak.

— Jestem pana dłużnikiem, panie Obri.

— Drobiazg — odparłem. — Zrobiłem, co trzeba. — Tak naprawdę, wolałem o tym nie myśleć.

Samochód porzuciliśmy zaraz po wjeździe do miasta. Krzysztof Kowal zniknął nim się zorientowałem. Tym lepiej. Zamknąłem samochód, a kluczyki — obydwa komplety — wyrzuciłem do studzienki kanalizacyjnej.

— Skąd ci przyszedł ten pomysł z powrotem do samochodu? Skąd wiedziałeś, że będą kluczyki w stacyjce? — spytał mnie Romeo, kiedy godzinę później mu opowiedziałem o wszystkim.

— Radio — odpowiedziałem. — Dudniło tak, że szkoda gadać.

— Mogli cię zabić, jak tylko się tam pojawiłeś.

— Pomyślałem, że widzieli mnie w twoim wozie, więc nie będą ryzykować w obawie, że ściągniesz pomoc. Nie do końca myślałem, co robię. Po prostu czułem, że muszę pomóc temu człowiekowi.

— Kim on był? Powiedział ci?

— Że jest ich dłużnikiem, ale nie obchodzi mnie, ile w tym prawdy. Jakiś mistrz zen miał takie ćwiczenie: pokazywał zdjęcie żołnierza celującego do kobiety uciekającej z dzieckiem na rękach. Następnie pytał: „Co byś zrobił w takiej sytuacji?”. Uczniowie odpowiadali różnie, np. że chcieliby się dowiedzieć, o co chodzi, ale mistrz odpowiadał, że do tej pory kobieta byłaby być może martwa. „Co zatem powinniśmy zrobić?”, spytali uczniowie. „Powstrzymać żołnierza, za wszelką cenę”, odpowiedział mistrz. „Dopiero potem będzie czas na pytania. W tej chwili trzeba działać”. Jest to trochę nowe podejście względem wcześniejszych odmiany buddyzmu, gdzie bardziej chodziło o powstrzymywanie się przed zbieraniem złej karmy. Użycie przemocy, jakiekolwiek, wiąże się z zebraniem złej karmy. Adepci zen mówią: chrzanić to, jeżeli uratowanie życia wiąże się z zebraniem odrobiny złej karmy, to niech tak będzie. Wiesz, zenki ślubują, że nie opuszczą cyklu odrodzeń dopóki wszystkie istoty nie osiągną oświecenia. I tak było tutaj. Zagrożone było życie ludzkie, więc je uratowałem. Tyle.

Tak naprawdę, czułem się znacznie lepiej niż to przedstawiłem Romeowi.

— A to zniknięcie? Jak tego dokonałeś? — spytał w końcu.

— Czary — odpowiedziałem. — Trochę rzeczy o mnie nie wiesz.

— Lepiej żeby tak zostało?

— Chętnie o tym kiedyś opowiem, jeśli cię to interesuje, ale w tej chwili jestem zmęczony.

— No dobra.

Następnego dnia rano włączyłem sobie telewizor do śniadania i na kanale informacyjnym zobaczyłem znajomą gębę. Był to przywódca grupy bandziorów. Pogłośniłem. Podawali, że znaleziono 9 ciał w miejscu egzekucji. Ciarki przeszły mi po plecach. — Podejrzewa się, że grupa miała zatarg z ludźmi Wodzisława Postawskiego, gangstera, który od siedemnastu miesięcy ukrywa się przed polską policją oraz Interpolem — oznajmił prezenter.

Wyłączyłem telewizor. Wolałem się nie nakręcać. Plus był taki, że bandziory nie będą mnie szukać, bo nie żyją.