Aubrey De Los Destinos prezentuje

Goście

Właśnie wracałem ze spotkania z potencjalnym wydawcą, kiedy na parkingu przed restauracją zostałem uderzony w głowę i straciłem przytomność.

Ocknąłem się w mieszkaniu, które wynajmowałem. Okropnie bolała mnie głowa od uderzenia. Byłem przywiązany do krzesła. Za oknem było już ciemno. W mieszkaniu zresztą też, świeciła się tylko lampka obok włączonego na wiadomości telewizora oraz w przedpokoju. Kim byli ci, którzy mnie uprowadzili? Dlaczego przyprowadzono mnie tutaj? Nie wiedziałem, czy cieszyć się z powodu, że mnie nie skrzywdzili, czy nie? Mogli chcieć poczekać aż odzyskam przytomność. Mnóstwo pytań.

Zanim przedsięwziąłem jakieś działania, rozeznałem się jeszcze w sytuacji. Całkiem sensownie, bowiem odkryłem, że na wersalce ktoś siedzi i ogląda telewizor. Wcześniej nie byłem przyzwyczajony do ciemności panujących w mieszkaniu. Niestety, zorientowanie się ze swojej obecności było obustronne. Mężczyzna wstał i zapalił duże światło.

Wyglądał inaczej niż mógłbym się tego spodziewać. Może ciężko mieć wyobrażenia o swoim porywaczu, ale ten wyglądał jak pracownik firmy ochroniarskiej. Miał czarny, dobrze dopasowany kombinezon, wysokie sznurowane buty. Nie miał niczym zasłoniętej twarzy. Ciemne krótkie włosy i starannie przystrzyżona broda a la Kano z „Mortal Kombat”. — Nazywam się John Gareth — przedstawił się. — Nie mogę, niestety, powiedzieć nic więcej. Mój przełożony będzie za niedługo. Nie mogę cię odwiązać, ale gdybyś czegoś potrzebował, mów. Nie krzycz, bo wtedy będę zmuszony cię zakneblować.

Kiedy go słuchałem, miałem wrażenie, że wszystko to nie sprawia mu wcale przyjemności, choć ciężko wyczuć do kogo ma pretensje — mnie czy swojej pracy. Wrócił na wersalkę, gdzie dalej oglądał telewizję, ale bez większego zainteresowania. Wtedy postanowiłem, że muszę mieć przy sobie coś w rodzaju zestawu ucieczkowego. Teraz przydałby mi się na pewno jakiś nożyk. Związany byłem, trzeba to przyznać, wzorcowo. Nie za mocno, nie za luźno i nie do odwiązania. Gdybym zaczął się szarpać, konstrukcja zacisnęłaby się w niewygodnej pozycji. Podejrzewałem ponadto, że wystarczy jedno cięcie i człowiek jest uwolniony. Tylko nie miałem noża.

Nagle ktoś zapukał do drzwi. Gareth wstał i otworzył. Usłyszałem odgłos grubych obcasów. Do pokoju ze mną wszedł mężczyzna w czarnym płaszczu, jasnych dżinsach, białej koszuli i wysokich żółtych butach. Podniosłem głowę i nasze spojrzenia spotkały się. Wyglądał dość młodo, choć z drugiej strony nie potrafiłem powiedzieć, ile może mieć lat. Po części dlatego, że miał siwe włosy. Nie mogłem oderwać od jego twarzy wzroku. Było w niej coś dziwnego.

— Nie poznajesz mnie, Frank? — spytał w końcu.

Ciarki przebiegły mnie po plecach. Tak samo nazwała mnie dziewczyna, z którą kiedyś wylądowałem w pętli czasowej, a której imienia nadal sobie nie przypominałem. Ale ten koleś tutaj. Kto to był?

— Nie bardzo — odpowiedziałem. — Gdybyś mógł mi pomóc…

— Cyryl — odparł, a po chwili dodał jeszcze: — Cyril Valmont.

— Może pomińmy tę część z uprzejmościami — powiedziałem. — Nic mi to nie mówi.

— Miałeś wypadek czy jak? — spytał Cyryl, nachylając się nade mną. Nagle się wyprostował. — No tak, to było w innym świecie. — Otrząsnął się. — No dobra, zrezygnujmy z tej części. Kiedyś się lubiliśmy, jeśliś ciekawy. Przyszedłem w poważnej sprawie. Miałem cię opieprzyć, ale ty chyba sam nie wiesz, co tu wyprawiasz. Będziemy więc może łagodniejsi.

— Co wyprawiam? — spytałem.

— Wykonujesz ostatnio tyle skoków, że musimy zareagować. Widzisz, Frank, każdy twój skok w inne miejsce, wprowadza małe zakłócenie równowagi, więc rzeczywistość „wyrównuje” nieprawdopodobieństwem w innym miejscu. Czasami kogoś spotka niesamowite szczęście, czasami pech. Taki jest koszt. Ale wykonałeś ostatnio kilka skoków jeden po drugim, co doprowadziło to… — Spojrzał na Garetha. — Jak oni to nazywają?

— Co-co-co-combo breaker — odpowiedział John.

— Doprowadziłeś do combo breakera i stało się coś wysoce nieprawdopodobnego.

— Co? — spytałem zaintrygowany.

— Nie mogę ci powiedzieć — stwierdził Cyryl. — Frank, nie możesz tak skakać.

— Okej — odparłem.

— To za mało — odrzekł sucho, kładąc mi rękę na głowie. Zaczął coś wypowiadać pod nosem. Z początku nie rozumiałem, a potem było za późno. Pod jego dłonią wytworzył się swoisty impuls uderzeniowy, który mną wstrząsnął. Straciłem przytomność.

Ocknąłem się w swoim łóżku. Telewizor był wyłączony. Krzesło nadal stało tam, gdzie byłem związany. Dookoła leżały kawałki liny. Siadłem na łóżku i złapałem się za głowę, bolała bowiem przy każdym ruchu. Do wcześniejszego uderzenia doszły migrenowe echa małego czary-mary, jakie zaserwował mi Cyril Valmont. Chwilę dochodziłem do siebie, zastanawiając się, co właściwie się stało wcześniej. I nagle pojąłem.

Nie wiedziałem, jak dokonać skoku. Nie potrafiłbym przenieść się na drugą stronę pokoju, a co dopiero mowa o innym wymiarze. Podszedłem do okna, żeby spojrzeć na bawiące się na trawniku przed blokiem dzieci. — Aleś mnie załatwił, Cyryl — powiedziałem pod nosem.