Aubrey De Los Destinos prezentuje

Cztery banany i koc

Siedziałem z moim znajomym w małym lokalu w dzielnicy żydowskiej. Był to urokliwy i z reguły pusty lokal, który jednak działał nieprzerwanie od lat. Czasami odnosiłem wrażenie, że jest to miejsce, do którego zabiera się ludzi, kiedy nie chce się, żeby zobaczono nas przez innych ludzi, również nam znanych. Że jest to — innymi słowy — miejsce potajemnych schadzek, co potwierdzały widziane częstokroć przeze mnie pary w składzie: stary pryk + młoda dupa. Z drugiej strony było trochę studentów, trochę małolatów i coś w rodzaju stałej ekipy, która zajmowała stoliki naprzeciwko kontuaru. I ja również lubiłem przychodzić do tego lokalu. Obróciłem głowę i ujrzałem tryskającego testosteronem młodego mężczyznę, którego wielkim problemem była kiedyś niemożność stracenia dziewictwa. Szczególnie ciążyło mu to w tym rozpustnych czasach, w jakich przyszło mu żyć. Był za stary, żeby pozbyć się swojego balastu w gimnazjum — za jego czasów nie było gimnazjów — i musiał się jeszcze trochę pomęczyć. Starał się, napinał, czarował kobiety, kupował prezenty, ale wciąż odchodził z kwitkiem. Moja ulubiona historia to ta o czterech bananach i kocu. Słuchajcie:

Razu pewnego Piecyk, bo takiej używał ksywy na różnych forach, gdzie gnębił słabszych psychicznie od siebie, których było jednak bardzo niewielu, więc musiał się nieźle napocić, żeby ich znaleźć, no więc razu pewnego Piecyk poznał kobietę przez znajomych. Jak mi potem opowiadał, przyglądała mu się przez cały wieczór, a pod koniec, kiedy już się zbierał, zapytała, czy nie podrzuci jej samochodem. Była to kobieta elegancka i drapieżna, szycha w jakiejś korporacji, miała pod sobą kilkunastu ludzi, była zimną, wyrafinowaną suką — tak ją mi przedstawił sam Piecyk. Na jej obliczu nigdy nie gościł uśmiech, chyba że zrobiła komuś przykrość, wtedy jej usta wyginał lekki uśmieszek sadystycznej uciechy. Ale Piecyk nie mógł wybrzydzać — czuł ciśnienie, które rozsadzało jego jądra zawsze, jak tylko widział nagą dziewczynę, a w kółko przeglądał „Playboya”, więc sytuacja ta nie należała do rzadkości. Po wielu kolacjach, kilku wyjściach do kina oraz SMS-ach liczonych w tysiącach Piecyk dostał wiadomość: „To dziś”. Jego radość nie miała końca, byliśmy wtedy w barze mlecznym i zaczął biegać po całym lokalu, mówiąc wszystkim: — To dziś! — Nie wzbudziło to jednak wielkiego zainteresowania ludzi. W drugim esemesie napisała: „Weź ze sobą cztery banany i koc”. Nie rozumiał, ja zresztą też, ale postanowił nie wypytywać, tylko wziąć się do roboty.

Do następnego mojego spotkania z Piecykiem doszło w szpitalu psychiatrycznym tydzień później, tyle zajęło mi odnalezienie go. Siedziałem na zgrzypiącym krześle w sali, która pamiętała jeszcze lata 90., białe kafelki zamiast lamperii, linoleum na podłodze, biała niegdyś ściana nabiegła żółtymi plamami i ciemnym osadem, stare łóżka, drewniane nieszczelne okna, skryte za białymi kratami; siedziałem i patrzyłem na biednego Piecyka, który leżał przypięty pasami za kończyny na łóżku i śliniąc się jak bernardyn mamrotał swoją opowieść o sądnym wieczorze. Przypięcie pasami było konieczne, ponieważ kiedy miał wolne ręce wciąż się masturbował. Spisanie jego historii nie było proste, ale spędziłem z nim wiele godzin, podając mu szklankę wody i wołając pielęgniarkę za każdym razem, kiedy nie zdążył do łazienki; niestety, pasy mu w tym wydatnie przeszkadzały. Przypominało to składanie puzzli, ale wysiłek się opłacił.

Piecyk z czterema bananami i kocem przypiętymi do bagażnika swojego roweru pojechał dziurawymi ulicami i krzywymi chodnikami do swojej Cruelli Demon. Ubrał swój najlepszy kaszkiet i muchę w wielkie grochy, spryskał się wodą kolońską swojego ojca — może trochę za bardzo, ale w niczym to nie zaszkodziło — i zapukał do drzwi mieszkania w nowym, bezdusznym apartamentowcu. Otworzyła mu w szlafroku, pod którym miała koronkowy gorset i pończochy. Minę miała trochę znudzoną, jakby kryjącą zaskoczenie z powodu jej wizyty. Nonszalancko poruszając się po mieszkaniu poprosiła o banany i koc. W Piecyku wrzało, zaczął się upodabniać do swojego pseudonimu, jego głowa zamieniła się w wielki komin, włosy — w kapelusz mandaryna, którego używa się również jako daszki kominów, jego korpus zamienił się w żeliwny kocioł wypełniony ogniem, Piecyk zaczął gwizdać rozgrzaną parą i charczeć. Surowe spojrzenie jego quasikochanki przywołało go do porządku, nawet muchę poprawił, kiedy na powrót stawał się człowiekiem. Kobieta zrzuciła szlafrok pokazując swoją smukłą sylwetkę i pełne kształty rozsadzające w czarną bieliźnę (co za oksymoron, pomyślałem, kiedy mi to opowiadał) z delikatnego materiału. Kobieta obrała banana w sposób, jaki Piecyk pamiętał z krótkich reklamówek seks-telefonów, które oglądał po północy na prywatnych telewizjach, a które to reklamówki nakazywały mu wysyłanie krótkich wiadomości tekstowych o treści „PISIA” (lub podobnych) na bardzo drogie numery telefonu. W tej chwili jednak nie myślał o pieniądzach wydanych na te telefony, gdyż kobieta w czerniznie obrawszy banana zaczęła go pochłaniać w ten sam sposób, co powyżej, przynosząc Piecykowi kolejne skojarzenia, biedakowi. Pierwszego banana zjadła stojąc do niego tyłem, drugiego — oparta o komodę z IKEI, trzeciego — na kanapie, a czwartego — leżąc w lubieżnej pozycji na stole. Podobno dużo przy tym jęczała. Tego było dość, Piecyk padł jej do stóp i wyznał swą miłość — nie wiedział, czego się jeszcze chwycić, opowiedział, że chce się z nią ożenić, mieć dzieci, lecz ona odepchnęła go piętą, a następnie rozłożyła koc na stole — kusząco się przy tym w stronę Piecyka wypinając — i oznajmiła, że planowała tak naprawdę oczyścić swój umysł i będzie teraz medytować, a on ma jej nie przeszkadzać. Usiadła w pozycji lotosu a jej usta wygięły się w tym grymasie, który można zinterpretować jako uśmiech. Piecyk poddał się i postanowił dać jeszcze jedną szansę swojej poprzedniej dziewczynie, Zosi Rączkowskiej. Kiedy kobieta skończyła medytować i zobaczyła Piecyka, który zapryskał jej niezły kawałek dywanu swoim nasieniem, aż zanieoddechła. Nie była bynajmniej praktykującą chrześcijanką, która żywi pogardę dla grzechu Onana, lecz nazywała się Katarzyna Lebowska. Jak wszyscy ludzie o tym nazwisku nie tolerowała paskudzenia swojego dywanu. Zadzwoniła po firmę ochraniarską, której dwaj barczyści pracownicy wyrzucili Piecyka prosto na ulicę. Stamtąd zgarnęła go karetka, ponieważ ktoś myślał, że jest narkomanem na głodzie. Ponieważ nie miał żadnych obrażeń poza zwichniętym nadgarskiem prawej ręki, zabrano go do wariatkowa.

Lebowska wywijała podobne numery przez całe lata. Poznałem ją jakiś czas później i też mnie owinęła wokół palca, ale znałem numer z bananami, poza tym nasza znajomość ograniczyła się do komunikatora internetowego i wymiany kilku maili, w których jednak opowiedziała mi historię swojej samotności, wynikającej z chęci bycia niezależną, ale to inna historia jest.

Piecyk wyszedł ze szpitala miesiąc później, a dzięki terapii elektrowstrząsowej nabył wstrętu do masturbacji; podobno jego lekarz inspirował się jakimś eksperymentem na kotach. Ta radykalna metoda, wydawać by się mogła rodem z lat 50., nadała charakterowi Piecyka radykalizmu, z którego był później znany. Jak próbowałem poruszyć temat Lebowskiej, odparł tylko: — Kobiety są złe. — Przez kolejne miesiące próbował znaleźć jakąś pracę, ponieważ kiedy był w szpitalu stracił posadę szatniarza na trzecią zmianę w zakładzie wyrobów mięsnych, gdzie przez kilka miesięcy dorobił się nawet własnego radioodbiornika, na którym słuchał kasety magnetofonowej z przebojami Michaela Jacksona. Przeleciał nawet kilka dziewczyn. Krótki epizod w więzieniu, jak tłumaczył swoją nieobecność Piecyk, pozwolił mu zdobyć trochę uznania na osiedlu, chłopaki koło trzepaka przestali mu dokuczać, a zaczęli traktować jak swojego. Tak poznał siostrę Siwego, największego zakapiora w okolicy, z którą w końcu sprawdził się jako mężczyzna, chociaż do zadowalających drugą stronę efektów jeszcze trochę mu brakowało.

Spojrzałem na Piecyka, który siedział obok mnie. Lokal otulał nas swoją dyskretnością tak szczelnie, że nawet ludzie z ulicy nie zaglądali do środka, jakby bojąc się, że ich ta tajemniczość wciągnie i nikt z bliższej lub dalszej rodziny ich więcej nie rozpozna. Popijając piwo z sokiem powiedział: — Wymyśliłem sobie! Zacznę prowadzić bloga. Gnojenie ludzi na forach jest świetną rozrywką, ale to nie to, ja potrzebuję czegoś więcej, potrzebuję naprawdę wielkiej publiczności. Wszystko sobie wymyśliłem, będę prowadził bloga o reklamie, będę piętnował media, od trzech tygodni się tym interesuję i myślę, że podołam bez trudu. Złożyłem kilka podań w różnych redakcjach, to się może zatrudnię jako dziennikarz jakiś. — Słuchałem go w milczeniu, popijając pszenne piwo. Coś mi podpowiadało, że skryte przed nim samym przy pomocy elektrowstrząsów seksualne obsesje wezmą górę. Niestety, szybko okazało się, że miałem rację, co gorsza, styl, który przyjął, moja znajoma określiła krótko jako onanizm słowny. Niemniej pamiętam czasy, kiedy ten twardziel windujący reklamy na swoim blogasku był wymoczkiem w musze w wielkie grochy i fryzurą obciętą od rondla. Swoją drogą to niesamowite, jak ludzie mogą się zmienić. Piecyk spojrzał na mnie jeszcze raz z takim chytrym spojrzeniem, jakie widziałem zawsze, kiedy coś durnego mu przychodziło do głowy. — A z czterech bananów i koca zrobię największą zagadkę Internetu! Tylko trochę pozmieniam — dodał już ciszej.