Buszujący w drzewach
W ubiegłe wakacje udałem się w góry. Czasami teleportacja potrafi wyjść bokiem nawet komuś takiemu jak ja. Serio. Tak więc PKS-em dotłukłem się do małej chatki, w której mieszka mój wuj wraz z wujenką. Wujenko, wujenko, cóżeś ty za pani? nuciłem sobie pod nosem pukając do drzwi. Wujowstwo bardzo się ucieszyło, powitali mnie tradycyjną strawą i takie tam. Prosili, żeby nie pisać o nich dużo. (Czuję się jak Holden Caulfield trochę dzięki temu.) Powiedziałem, że udam się na najwyższy lokalny szczyt. Wuj mój był się strapił i oznajmił mi, że leżą tam wiatrołomy, więc żebym uważał. Musiałem wyglądać jak wiejski przygłup, ponieważ tylko się uśmiechałem, po czym wstałem i wyszedłem. Wiatrołomy. Niby co to ma być?
Trasa z początku była charakterystyczna jak na polskie góry. Trochę w górę, potem w dół, potem znowu w górę, po czym po raz kolejny w dół i tak na zmianę. Z tego trzeba było sobie wyciągnąć tak zwaną linię trendów i oszacować: czy się wspinamy na górę, czy z niej schodzimy. Ja wchodziłem. Potem było lepiej, to jest szedłem tylko w górę. Po sinusoidalnym odcinku leśnym trafiłem na otwartą przestrzeń, której wygląd nakazał mi się zastanowić, czy przypadkiem nie w tych plenerach kręcono sceny dziejące się w Mordorze we „Władcy pierścieni”. Tylko świadomość liczby kilometrów dzielących mnie od Nowej Zelandii kazała mi odrzucić to podejrzenie. Wizualnie byłem jednak w Mordorze. Z lekką obawą ruszyłem przed siebie podejrzewając, że zaraz wyskoczy na mnie wściekły ork lub coś równie kuriozalnego. Stało się ciekawiej. Za kolejnym pagórkiem ujrzałem to, przed czym mnie ostrzegano. Wiatrołomy.
Gdybym siadł przy kominku z nabitą fajką i zastanowił się nad tym słowem, to być może nie byłbym wtedy tak bardzo zaskoczony, jak faktycznie byłem, ale z powodu trudności natury logistycznej — to jest braku kominka oraz fajki — zaskoczenie było spore, ale i widok niesamowity. Oto przede mną rozpościerał się widok wielu drzew, i to tych najwyższych, które leżały jedne na drugich tworząc coś na wzór dywanu. Zapierające dech w piersi. Ciągnęło się tak do następnego pagórka. No dobra, powiedziałem sobie w duchu i ruszyłem na spotkanie z przygodą.
Chodzenie po wiatrołomach wymaga dużej zręczności. Drzewa nie leżą na ziemi. One leżą na innych drzewach leżących na innych drzewach, a te jeszcze na innych. Gdzieś w końcu jest ziemia. Ale tak z 4 poziomy można było spokojnie założyć. Na szczęście drzewa były mocne, więc utrzymywały mój ciężar, do tego na ogół się krzyżowały, toteż idąc zygzakiem — trochę jak Frogger — parłem do przodu. Czasem trzeba było przekoczyć z jednego drzewa na drugie i wtedy robiło się ciekawie. Przezornie nie patrzyłem pod nogi w locie, ale między susami spoglądałem czasami w otchłań kryjącą się w plątaninie gałęzi i pni.
Wyszło na to, że Fryderyk Nietzsche miał rację — jeżeli zbyt długo wpatrujesz się w otchłań, otchłań zaczyna wpatrywać się w ciebie. W praktyce oznaczało to, że przestrzeń pode mną wciągnęła mnie. Noga ześlizgnęła mi się i poleciałem w dół. Zdążyłem się złapać, ale drzewa były mokre i śliskie, więc nie utrzymałem się. Mrok pochłonął mnie. Upadłem na coś miękkiego i straciłem przytomność.
Obudziłem się nie wiem kiedy. Na pewno później. Podniosłem się i sprawdziłem czy nie mam jakiś widocznych uszkodzeń typu złamanie otwarte nogi, połamane żebra lub urwany nos. Nie stwierdziłem niczego takiego. Na szczęście na dnie była w miarę miękka ziemia. Niestety nie miałem pod ręką specjalistycznej aparatury medycznej, jak tomograf, by sprawdzić czy nie mam wstrząśnienia mózgu, które potrafi być bardzo niebezpieczne, czy uszkodzonych narządów wewnętrznych. Podniosłem się, obolały, i stojąc już rozejrzałem się po miejscu, w którym się znajdowałem. Wyglądało to z grubsza jak salonik w angielskim domku jednorodzinnym bliźniaku tego typu historie, prawda, ale wszystko było wykonane z drewna liści itd. W „pokoju” było jasno, choć nie potrafiłem zlokalizować źródła światła. Czary, normalnie. W pokoju był fotel, stół, kominek, w którym żarzyło się coś na psychodeliczne kolory — aczkolwiek poza wnętrzem kominka prawie nic więcej nie rozświetlało, stąd moja uwaga o źródłach światła (wiem, że mam skrupulatnych czytelników ;)) — oraz regał z książkami. Nie było ścian, nie było żadnych drzwi, choć dookoła były drzewa. Podszedłem do stolika — wszystko było pokryte korą, jak drzewo. Ktoś tu musiał mieszkać, ale kto? Kora nie wyglądała na wytartą, a taka by była, gdyby ktoś tu regularnie siadał; pomijając już kwestię komfortu. Spojrzałem w górę, spodziewając się zobaczyć jakieś przebłyski nieba, ale nade mną panowała nieprzenikniona ciemność. A przecież ja potrafię widzieć w ciemności! Z drugiej strony, pomyślałem sobie, mogłem być nieprzytomny do nocy.
Wtedy stało się coś, co z reguły pomija się w filmach i książkach, pomimo iż jest nieodłączną częścią naszego życia — zachciało mi się sikać. Odszedłem kawałek dalej i stanąłem przed pierwszym lepszym drzewem, po czym ulżyłem sobie, a ciepły mocz trysnął ze mnie niczym źródła Nilu. Szkoda, że się nie pieni, pomyślałem patrząc, jak moja uryna ścieka po korze drzewa. Bardzo lubię, jak się pieni. Co prawda, jeden znajomy mi to obrzydził kiedyś, ponieważ czynił to wielce nieumiejętnie, wydawać się mogło, że ciśnienie, pod jakim sika, rozsadzi muszlę — choć nigdy nic takiego się nie stało, to zawsze człowiek miał wrażenie, że „tym razem już na pewno” — ale powoli wracałem do kondycji radosnego oddawania moczu nieskrępowanego żadnymi nieprzyjemnymi wspomnieniami. Nagle usłyszałem wypowiedziane cierpkim tonem słowa:
— Szanuj się, koleś.
Odskoczyłem, pryskając sobie po butach i spodniach. Od drzewa odłączył się osobnik w przebraniu drzewa. Miał kostium, który idealnie imitował korę drzewa. Jego przebranie było niesamowite: pal sześć korpus czy nawet ręce, ale twarz, idealnie zrobiona twarz! Kiedy otwierał oczy, całość poruszała się idealnie dopasowana. I wtedy zrozumiałem. To nie był kostium. Patrzyłem na drzewoluda. Odwróciłem się w stronę pokoju — nikt tam nie mieszkał, przygotowano go dla mnie. Słyszałem, że drzewoludy łapały ludzi i zamykali w takich osobliwych więzieniach, ale było to raczej domniemanie, gdyż nikt z czegoś takiego nie wrócił. O boże! pomyślałem w tej chwili, utknąłem tu na zawsze! Spojrzałem na drzewoluda. Podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy. Miał je zielone. Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, po czym oznajmił: — Jesteś jednym z nas.
Powiedzieć, że byłem zdziwiony, to mało, ale tylko przez chwilę, ponieważ od razu skojarzyłem o czym mówi.
— Tak — odrzekłem. — Jestem podróżnikiem do piątego wymiaru. Nazywam się Aubrey. A ty?
— Dżordż — odpowiedział drzewolud. — Zostaniemy przyjaciółmi?
— Słucham?
— Tak zawsze jest w podręcznikach do nauki języka. Wymiana imion i pytanie o to, czy zostanie się przyjaciółmi. Przecież nikt tak nie się nie zachowuje! — zawołał zirytowany Dżordż. — Ale mniemam, iż nie tworzysz podręczników do nauki języka, więc nie traktuj tej uwagi osobiście.
— W dzieciństwie rozważałem ten zawód, ale w końcu postanowiłem zostać strażakiem.
— Widziałem. A właściwie poczułem. Powinienem ci coś zrobić, ale to trochę moja wina, za dobrze się maskuję.
— Zdecydowanie. — Rozłożyłem ręce pokazując na imitację pokoju. — Więc tak to wygląda, to osławione więzienie drzewoludów. Skoro utknąłem tu na wieczność, to może poinformujesz mnie, dlaczego to robicie i co ze mną będzie?
— Umieszczamy tutaj ludzi, żeby badać wasze zwyczaje — odpowiedział Dżordż. — Wycinacie masowo lasy, w których znajdowaliśmy zawsze naturalną kryjówkę. Macie przewagę liczebną, więc musimy znaleźć jakiś słaby punkt, znajomość którego umożliwiłby nam zadanie wam celnego uderzenia.
— Udało się wam coś ustalić? — spytałem.
— Nic. No, może poza tym, że jak się was odizoluje od reszty to jesteście całkiem pocieszni. Ale to mało pomocne, niestety. — Nagle usłyszałem telefon, taki starego typu, żadne tam mono- czy polifoniczne dzwonki, tylko stare, znajome dzwonienie. Dżordż przeprosił i podszedł do drzewa, od której oderwał — wydawać się mogło — kawałek kory, który okazał się być słuchawką na takim sprężynowym kablu. — Halo? — spytał. — Tak? Tak. Jest. Do-dobrze.
Postanowiłem nie czekać dłużej, tylko ratować się ucieczką. Wbiegłem w ciemny las, ale co i rusz się wywracałem, gdyż ściółka była śliska, albo wpadałem na drzewa, które stawały się widoczne na chwilę przed zderzeniem. Nie, to bez sensu, stwierdziłem. Zatrzymałem się, by złapać oddech i odwróciłem się za siebie. Zastawiało mnie, dokąd dotarł Dżordż, ale ten był daleko i ogólnie poruszał się bardzo powoli. Spojrzałem jeszcze raz w górę. Mogłem być w innym wymiarze. Spróbowałem zrobić przejście do innego wymiaru, ale pojawiła się jakaś bariera, której nie mogłem przekroczyć. Dżordż zbliżał się. Zacząłem wspinać się po drzewie w górę. Z początku szło mi kiepsko, ale wyżej kora była sucha, a drzewa blisko, tak więc kiedy raz poleciałem do tyłu z kawałkiem kory w dłoni, to złapałem się drzew obok. Powoli, małymi odcinkami wspinałem się coraz wyżej. Dżordż wołał coś z dołu, ale nie mogłem go zrozumieć. Może proponował coś przyjemnego, ale miałem lepsze zajęcie niż spędzenie wieczności w pułapce drzewoludów. Myślę, że wspinałem się kilka godzin, choć równie dobrze mogło być to kilka tygodni. Na górze była znowu ziemia. Zonk, zaśmiałem się w duchu, po czym zacząłem grzebać w suficie z ziemi. Na szczęście była w miarę wilgotna, więc szło to nieźle. Sypała mi się po głowie. Po chwili przebiłem się. Złapałem obiema rękami krawędzie i szybko podciągnąłem się, rozstawiając ręce szeroko. Przecisnąłem się przez szczelinę i moje oczy zostały porażone światłem słonecznym. Kiedy mój wzrok wrócił, miałem przed sobą widok, o którym myślałem, że jest zarezerwowany dla programów Benny’ego Hilla: oto patrzyłem na pupę jakiejś dziewczyny wciśniętą w białe majtki. Stała nade mną w krótkiej spódniczce. — Przepraszam, czy mogła by mi pomóc? — spytałem. — Wiem, że sytuacja jest trochę dziwna i może pani poczuć się niekomfortowo, ale… — urwałem, ponieważ zdałem sobie sprawę, że dziewczyna mnie nie słyszy. Podobnie jak jej kompani, którzy skądś przyszli. Stali przede mną i nie widzieli mnie. Westchnąłem. Wciąż byłem jedną nogą w podziemiu drzewoludów. Podciągnąłem się z trudem i byłem cały u nas, lecz nie pomogło mi to wiele. Limbo, stwierdziłem. Tkwię w limbo, strefie pomiędzy światami. Na szczęście znałem prosty sposób jak się z niego wydostać. Trzeba było wsadzić kciuk do ust i nadąć policzki. Tak też zrobiłem. Przed oczami ujrzałem na chwilę mroczki i… byłem z powrotem.
— Co ty robisz? — spytała dziewczyna w spódniczce. Na górze miała bluzę z kapturem. Blond włosy kontrastowały z opalenizną. — Trzymasz brudne paluchy w ustach? — dodała z obrzydzeniem.
— My, dekadenci — odparłem.
— Uczyłam się o tym! — zawołała druga dziewczyna, która co prawda miała na sobie szorty i bluzkę bez kaptura, ale z grubsza wyglądała jak kopia tej w spódniczce. — Brałeś udział w buncie przeciwko carowi, prawda?
Westchnąłem. — Nie dekabryści, tylko… zresztą nieważne. Zgubiłem się w tym lesie — pokazałem na wiatrołomy za mną — i chyba zmęczenie odebrało mi rozum. Zmywam się.
Grupa straciła zainteresowanie mną. No i dobrze. Dwóch rosłych chłopców bez szyj zaczęło żartować, że mi zrobią krzywdę, ale kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zmienili temat. Ruszyłem w las, który na szczęście był jasny. Wtem ujrzałem na drzewie parę oczu Dżordża. — Udało ci się tym razem, compadre, ale na twoim miejscu unikałbym lasów — oznajmił zamykając oczy. Podszedłem do niego, ale drzewo na powrót stało się drzewem. Postanowiłem posłuchać jego rady od razu.
Od tamtej pory unikam lasów, ale wiatrołomy sięgające po horyzont — tego widoku chyba nigdy nie zapomnę.