Audiencja u Stalina
Dedykowane Antraksowi i Abdulowi za pokazanie mi piękna komunizmu, nawet jeżeli ich wizja miała tyle wspólnego z historią, co obecność kilku nazwisk w ich opowieściach.
Wszedłem do gabinetu Józefa Stalina. Wprowadził mnie jego osobisty asystent. Towarzysz Stalin siedział przy marmurowym biurku czytając jakiś list, który go bardzo poruszył, cały się aż trząsł i nieomalże zaczął wyklinać coś pod nosem, lecz asystent strzelił obcasami i oznajmił moje przybycie: — Przybył towarzysz Aubrej Destinow — oznajmił, po czym skłonił się w pas i tak wycofał się. Musiałem się w ostatniej chwili odsunąć, bo uderzył by mnie swoimi krągłymi pośladkami w okolice krocza, a słyszałem, że Soso (tylko nie mówcie mu, że tak go nazywam) nie przepadał za takimi spektaklami. Odkąd jego krótki romans z Ławrientijem Berią dobiegł końca towarzysz Stalin był jakiś taki smutny i nie mógł się pozbierać; romans, który, jeśli wierzyć plotkom, był bardzo surowy i brutalny. Tak przynajmniej słyszałem na stołówce podczas drugiego dania. Podobno zagospodarowali z Berią jedną salę przesłuchań do tych swoich zboczonych zabaw. Asystent był wybył tymczasem i towarzysz Stalin podniósł wzrok dostrzegając mnie wreszcie. Wskazał na krzesło przy biurku. Schyliłem się lekko, żeby nie wyglądało, że się kłaniam, ale i że się nie kłaniam, po czym usiadłem. Towarzysz Stalin zdjął okulary w drucianej oprawce i uśmiechnął się dobrotliwie niczym wujek tuż przed nabiciem fajki i kolejną opowieścią o tym jak to polował na niedźwiedzie na Syberii. Jego wąsy i włosy na głowie były już szpakowate i wydać było, że korona na jego głowie bardzo mu już ciąży. Podkrążone oczy patrzyły zmęczonym spojrzeniem. Rzucił niedbale list na biurko (upadł obok butelki z korkiem na kłódkę) i powiedział:
— Towarzyszu Destinow, wiele dobrego o was słyszałem. Żeby nie wchodzić w szczegóły: partia jest z was dumna! — zawołał błądząc wzrokiem po pomieszczeniu. Jakiś cichy szmer spowodował, że sięgnął do szuflady, w której miał pistolet. Rozejrzał się poderzliwie i odłożył broń, po czym uśmiechnął się, jakby się tylko wygłupiał. — Wydawało mi się… mucha… prawda… — zaczął dukać, ale ponieważ zmrużyłem oczy i jąłem się nachylać w jego stronę, albowiem wyrażał się coraz ciszej, właściwie mamrotał, to nagle się wyprostował i przyjął znowu oficjalny ton. (Podczas nachylania się nad biurkiem dojrzałem podpis na liście, brzmiał on: Josip Broz-Tito. Ponieważ umiem szybko czytać, to zapamiętałem również pobieżnie treść: „Przestań przysyłać ludzi do zabicia mnie. Złapaliśmy już pięciu, w tym jednego z bombą i jednego z karabinem. Jeśli nie zaprzestaniesz przysyłania zabójców, to ja wyślę jednego do Moskwy a nie będę musiał wysyłać drugiego”. Towarzysz Stalin zapewne był poruszony tą jawną bezczelnością.) — Zatem partia postanowiła nadać wam, towarzyszu, stanowisko komisarza ludowego do spraw kolektywizacji osiedli. Trzeba wyplenić socjaldemokratów, którzy chcieliby położyć na tym swoje brudne łapska. Socjal!demokraci! Bezczelność. Socjalista nie może mieć w sobie choćby grama demokraty. Mam nadzieję, że się rozumiemy w tej materii.
— Tak! Po tysiąckroć tak! Będzie to dla mnie zaszczyt, towarzyszu przewodniczący — odparłem. — Już samą moją obecność tutaj można zaliczyć do takowych.
— To wspaniale! — zawołał towarzysz Stalin. — W takim razie, byłoby to wszystko, towarzyszy Destinow. Czy macie jakieś pytania?
— Właściwie to nie tyle pytanie, co raczej prośba — odrzekłem. Towarzysz Stalin oparł się o siedzenie i w pierwszej chwili wydawało mi się, że jest zrelaksowany, ale jego paranoja była uśpiona tylko przez kilka sekund. Niemniej zacząłem już mówić i nie wypadało przerywać. — Zatem słyszałem, co potraficie, towarzyszu przewodniczący, zrobić z tym biurkiem. Zrozumiem, jeżeli odmówicie, w końcu to trochę kosztuje, ale też podobno dawno tego nie robiliście, a zapewne zgodzicie się ze mną, towarzyszu przewodniczący, że wszystkie zdolności i talenta trzeba ćwiczyć, ponieważ zanikną. Nawet chrześcijanie to potwierdzają.
— Kto? — spytał podejrzliwie towarzysz Stalin.
— Potwierdzają, oczywiście, w swej ułomnej i ograniczonej krótkowzroczności, z której wynika wiara w boga, którego istnienie zanegowaliście, towarzyszu przewodniczący, jakiś czas temu i to oficjalnie, toteż tylko jakiś zaślepiony kułak i wróg ludu mógłby to podważać — dodałem, żeby zatrzeć niekorzystne wrażenie wywołane powołaniem się na wierzących. Z ułożenia kącików towarzysza Stalina wywnioskowałem, że udało mi się osiągnąć cel.
— Tak — odparł towarzysz Stalin i wstał od biurka. Pomimo swojego wieku wciąż się dobrze trzymał. Był wysoki i dobrze zbudowany. Ach, kobiety (a pewnie i niektórzy mężczyźni) musiały za nim szaleć. Nie zdziwiłbym się, gdyby wymieniał co kilka miesięcy całą obsadę swojego politbiura, żeby uniknąć sytuacji, w której ktoś się w nim zakocha podziwiając go codziennie przez dłuższy czas. Towarzysz Stalin rozpiął rozporek, z którego wyciągnął swojego potężnego członka, który nawet nie będąc w stanie erekcji robił niesamowite wrażenie. Zakręcił nim kilka razy w powietrzu, po czym zaczął okładać biurko, jakby dzierżył w swej silnej dłoni (prawa podobno była lepiej wyćwiczona, ale w żadnych dokumentach mi dostępnych nie doczytałem się, skąd taki stan) maczugę co najmniej Herkulesa. Młócił po biurku aż to zaczęło pękać, wtedy zaczął młócić jeszcze bardziej i w efekcie przełamał je na pół. Trochę, ale tylko trochę zziajany opadł z sił w fotelu.