Język polski nie nadąża, czyli #GrammarNazi
muszą odejść
Często, czytając w komentarzach pod różnymi materiałami w Internecie rozprawy domorosłych językoznawców, odnoszę wrażenie, że ludzie nie bardzo wiedzą, na jakich zasadach zmienia się język i w efekcie obserwuję swoistą obronę Częstochowy, która w najlepszym wypadku pełni jedynie rolę rozrywki dla broniącego, choć ten sam jest święcie przekonany, że robi coś, co ma znaczenie. Język polski ma do siebie to, że używa go stosunkowo niewielka liczba ludzi — w porównaniu do chińskiego, angielskiego, rosyjskiego, hiszpańskiego, francuskiego czy niemieckiego — toteż nie wypływa na zewnątrz w takim stopniu, w jakim chłonie nowe słowa. Przewaga liczebna użytkowników innych języków oraz fakt, że większość istotnych rzeczy w świecie IT, bo o tym obszarze języka będzie dzisiaj przede wszystkim, powoduje, że trafia do nas wiele określeń bez lokalnego odpowiednika. I tutaj leży pierwszy problem z obcymi zwrotami: język polski po prostu nie nadąża z produkowaniem na czas odpowiednich określeń, a młodzież oraz biznes — główne siły napędowe zmian — nie mają czasu czekać.
Niektórzy w obronie ojczyzny-polszczyzny próbują sięgać po istniejące zwroty, choć z efektami bywa różnie. „Poczta elektroniczna” brzmi dobrze, nawet jeżeli trochę długi twór nam wychodzi, ale określanie bloga „internetowym pamiętnikiem” miałoby sens tylko w przypadku niektórych blogów, a i tak blog jest czymś więcej niż internetowym pamiętnikiem (jak zapewne wiecie). Ostatnio w komentarzach była ciekawa dyskusja nt. „indie games”, które teoretycznie można by przetłumaczyć jako „gry niezależne”, ale utrwalenie tego zajęłoby trochę czasu. Do tej pory nikt nie będzie chciał tego używać jako niemodnego i wprowadzonego niejako na siłę.
Dawniej organizowano konkursy, w których wymyślano nowe słowa. Tak do naszego języka zawitała chociażby „podomka” (od chodzenia po domu), która zastąpić miała szlafrok (brzmi polsko, nie? ale Schlafrock już mniej). Nie wyobrażam sobie jednak czegoś takiego dzisiaj — „Jakie słowo zaproponowaliby państwo na określenie smartphone'a?”. Smartfon, jako potomek telefonu, nawet dość łagodnie przeniknął do słownika bez wzbudzania zbytnich emocji i całe szczęście, ponieważ chciało się już rzygać ludźmi krzyczącymi przy każdej okazji: „Jaki Internet w komórce? Telefon ma służyć przede wszystkim do dzwonienia!”. Ale inne rzeczy? Nie ma szans.
Kolejnym problemem, przynajmniej w przypadku komputerów, jest historia. Cały słownik IT wywodzi się z języka angielskiego i zanim branża wyszła ze swojego getta, to nasiąkła anglicyzmami na poziomie, który przeraża czasami mnie: diplojowanie, refaktoring, kritikale, merdżowanie, ficzer brancze, kopy pejst, autentykacja — w tym obszarze mamy do czynienia z prawdziwym polem minowym zapożyczeń, które doczekały się jedynie transkrypcji na polski. Czy da się z tym coś kiedykolwiek zrobić? Nie sądzę, ale też raczej nikomu na tym nie zależy. „Maszyna licząca” też w końcu przegrała z „komputerem” (od compute), jako krótszym i poręczniejszym w użyciu. To jest obszar, w którym obrońcy języka przespali moment krytyczny i teraz jest za późno na zmiany. Pojedyncze zwroty może, ale ogólnie jest to przegrana sprawa. Kilka lat temu ktoś ambitnie przetłumaczył na nowo panel sterowania Wordpressa, gdzie np. zamiast „wyloguj” było bodajże „wypis” — nie tylko nie przyjęło się, ale wręcz wzbudziło sporą wrogość w społeczności skupionej wokół Wordpressa. Autor tłumaczenia próbował bronić się przy pomocy różnych argumentów, ale zaproponował zbyt radykalne rozwiązanie i przegrał z kretesem.
No i wreszcie problemem w walce o używanie polskich określeń jest globalizacja. W dobie wspólnych określeń wymyślanie polskich tłumaczeń, które często odbiegają od oryginału, jest skazane na niepowodzenie. Do języka IT dołącza język korporacji, który pełen jest briefingów, eventów, mówi się o targetowaniu i innych magicznych formułach, którym przysłuchuję się jak student na wykładzie — z mądrą miną, ale bez zrozumienia. To zmienia rozkład sił jeszcze bardziej na niekorzyść bezwzględnych obrońców języka polskiego. Słownictwo IT było w tym kontekście swoistą awangardą, nie wyjątkiem.
Dlatego właśnie, kiedy następnym razem ktoś z czytających ten felieton będzie walczył z jakimś obcym zwrotem, to niech ma świadomość, że robi to przede wszystkim dla siebie. Jak również — że broni przed wrażymi słowami i wyrażeniami język, który uformowany jest w dużej mierze z tego, co wdarło się do niego wcześniej na drodze takiej samej inwazji. Język nie jest bowiem zestawem ustalonych raz na zawsze reguł, lecz czymś, co żyje i się zmienia. Najpierw jest używany język, a dopiero potem powstaje słownik. Nie na odwrót.
Nie jestem apologetą żadnego „nowego porządku”, nie padam na kolana z zachwytu przed tym, co się dzieje, ale nie uważam, że można coś zrobić z tym zjawiskiem na większą skalę. Jak powiedział Ellis w „To nie jest kraj dla starych ludzi”: „You can't stop what's coming”.
Aubrey