Apage, komentarze!
Strona Popular Science, liczącego sobie 141 lat magazynu naukowego, postanowiła w tym tygodniu zrezygnować z możliwości komentowania artykułów. Powodem były oczywiście same komentarze, przy czym nie chodzi o to, że były nieprzychylne, o nie, sprawa jest trochę bardziej złożona.
Jak można przeczytać w poście na PopSci.com, Dominique Brossard, profesora Uniwersytetu Winsconsin-Madison opublikowała fikcyjny artykuł na temat nanotechnologii, który przeczytało prawie 2 tysiące ludzi a następnie odpowiedziało na krótką ankietę odnośnie tematu poruszonego w artykule (czy są za, czy przeciwko). A teraz haczyk: następnie część ludzi była wystawiona na komentarze pełne obraźliwych zwrotów, a część na „cywilizowane” komentarze. Efekt był zaskakujący. O ile ci „narażeni” na rzeczowe komentarze nie zmienili swojego zdania, jakie by nie było, tak po obcowaniu z negatywnymi komentarzami opinie czytelników polaryzowały się i koncentrowali się na negatywnych aspektach zagadnienia. (Przypominam tylko, że artykuł był fikcyjny i nie miał prawdziwego zdarzenia; chodziło jedynie o wrażenie odniesione z lektury tekstu). Ludzie z Popular Science uznali, że w takim razie komentarze szkodzą nauce i wyłączyli je u siebie. I żyli długo i szczęśliwie.
Eksperyment pokazuje, że takie działania jak premoderacja komentarzy czy usuwanie tych nieprzychylnych już po opublikowaniu nie jest jedynie objawem butthurtu autora jakiegoś bloga, lecz okazuje się mieć pozytywne konsekwencje dla odbioru tekstów. Tak właśnie. Usuń na wszelki wypadek komentarze i tekst będzie się bronił sam (w wariancie optymistycznym). Zostaw komentarze i ryzykuj tym, że w komciach rozpęta się dyskusja, która zadziała jak balast ściągający tekst na dno niezrozumienia. „Co wybrać?”, oto jest pytanie, wykopana na cmentarzu czaszko.
Paradoksalnie odpowiedź nie w każdym przypadku będzie brzmiała „wywalić komentarze”. Dużo, może nawet większość stron w Internecie funkcjonuje nie z pobudek dzielenia się wiedzą, ale dla gromadzenia ruchu, ponieważ to podbija stawki reklamowe. Cały Internet kolorowy (odpowiednik prasy kolorowej), jak również większość serwisów newsowych, które nadają tytuł depeszy z PAP-u (czy jak działa ten system), bazują na takiej działalności. Tam więcej komentarzy równa się więcej ruchu, bo pieniacze i złośliwcy i trolle i inni wracają, żeby zobaczyć odpowiedź na swój jadowity tekst i dowalić do pieca jeszcze bardziej. Ale tam też właściwy odbiór komentowanego tekstu nie ma większego znaczenia.
Równolegle i niezależnie od odkryć rodem z Popular Science funkcjonują już mikroblogi, jak np. Tumblr lub Twitter. Tam nie ma komentarzy do tekstu (o ile wiadomość na 140 znaków można nazwać tekstem, ale umówmy się, że dla dobra wywodu nie będziemy tego rozwlekać) w klasycznym rozumieniu komentarza internetowego. Można utworzyć odpowiedź, ale w przypadku Twittera jest to interakcja, a w przypadku Tumblra — bardziej tak zwane dzieło zależne. Jedno i drugie łatwo zignorować. Tutaj zresztą dochodzi do jeszcze innej kwestii — ludzi obecnie nie interesuje na tyle wchodzenie w interakcje, co wrzucanie kawałków siebie do sieci i oglądanie tego potem z narcystyczną przyjemnością. Na tej zasadzie podobno stworzono timeline na Facebooku — żeby każdy mógł się przeglądać we własnym lustrze.
Tak czy siak nadchodzą ciężkie czasy dla komentarzy. Jeżeli eksperyment Popular Science odniesie skutek (zapowiedzieli, że sekcja komentarzy do artykułu pojawi się w jakiejś postaci, ale raczej będą to wybrane i wnoszące coś do dyskusji, zatwierdzone wcześniej przez redakcję teksty), to możemy liczyć na znikanie tej sekcji z kolejnych poważnych serwisów. Z drugiej strony pokolenie mikroblogów już i tak funkcjonuje na innej zasadzie. Zostają zatem internetowe tabloidy polityczno-plotkarskie, które coraz częściej i tak zlewają się w jedno, co za różnica, czy swoim kindybałem chwalił się gwiazdor rocka, czy prominentny polityk? Na Spider's Web na razie bez zmian, zachęcam więc wszystkich do zabrania głosu w komentarzach pod felietonem.
Aubrey