Jebacy z Pasadeny
1
Początek ciemności. To przeczytane na TV Tropes określenie idealnie pasowało Jerzemu do określenia Franki oraz zmiany, jaka w niej zaszła. Prowadziła śledztwo w sprawie serii morderstw młodych dziewczyn i na koniec odkryła, że sprawcą był ktoś jej bardzo dobrze znany — przyjaciel z dawnych czasów. To odkrycie wstrząsnęło nią i odcisnęło na niej trwałe piętno. W pierwszej chwili wydawało mu się, że coś w niej zgasło, jakaś wiara w ludzkość, a może raczej człowieczeństwo, ale potem zaczęło rosnąć w nim przekonanie, że doszło do czegoś całkiem przeciwnego — zapłonął w jej duszy mrok. Na zewnątrz przejawiał się lekkim cynizmem i wzrostem skuteczności jako policjantki. Jej oblicze zyskało rysów bezwzględności. Raz się tylko do tego odniosła. „Dawniej wierzyłam, że ludzie mają w sobie dobro i to sprawiało, że byłam dla nich miękka”, powiedziała. Poza tym nie chciała o tym rozmawiać, on zaś nie naciskał. Zamiast tego w milczeniu ją podziwiał. Lubił jej spartański styl ubierania się i całkowitą pogardę do strojenia się. Współgrało to z jej urodą. Weszła do kawiarni w bojówkach, ciężkich butach, flyersie i jakieś bluzce na ramiączkach. Nie nosiła stanika. Nie miała dużego biustu. Ogólnie była chuda i płaska, to samo tyczyło się jej tyłka. A jednak. Skrzyła jakimś magnetyzmem, który zmuszał go do łapczywego chłonięcia jej ruchów, tego jak odrzuca włosy ruchem głowy, jak sięga po kubek z kawą i jak patrzy na niego lekko zirytowana.
— Skup się, Jerzy — powiedziała.
— Przepraszam.
— Chodzi o Roberta.
— Roberta, tak. Co z nim?
— Zostawiła go dziewczyna.
— To się zdarza.
— On to przeżywa.
— To też się zdarza.
— Boję się, że zrobi coś głupiego.
— To też możliwe. Jest młody.
— Nie wydajesz się nim przejmować — odparła jakby rozczarowana. — Myślałam, że byliście kumplami.
— Za dużo powiedziane. Byliśmy w tej samej paczce, jeszcze na wsi. Potem wyjechałem do miasta i on się zjawił jakiś czas później i niejako przykleił do mnie. Nie przeszkadzał mi specjalnie i czułem, że jestem mu to winien z racji na pakt zawarty w młodości, ale nie mogę tego nazwać jakimś kumplowaniem z mojej strony. Gdybym miał to jakoś określić, to pozwalałem mu być w swoim pobliżu. Zdaje się, że spełniało to swoją rolę.
— Jesteś okropny.
— Jestem jaki jestem. — Jerzy wzruszył ramionami. — Opowiedz więcej o Robercie — powiedział. Nie chciał tracić spotkania z nią przez swój nonszalancki stosunek do dzieciaka ze złamanym sercem. — Wiesz, potem poznał ciebie i oddalił się ode mnie.
— Bo ja słuchałam, co opowiadał. Jaki on był zahukany — powiedziała ze smutkiem i troską w głosie Franka.
— Był — zgodził się.
Franka pokręciła głową z niedowierzaniem.
— Był z nią dwa lata, no, prawie, i liczył, że przerodzi się to w coś więcej.
— Tak bywa z pierwszymi dziewczynami.
— Dla ciebie wszystko bywa i zdarza się, co? — spytała trochę złośliwie Franka, czym go rozbawiła.
— Tak — odpowiedział. — Staram się przyjmować rzeczy takimi, jakie są.
— Z mojego punktu widzenia wygląda to trochę jakby ci na niczym nie zależało.
— Mogę się ograniczyć z pewnymi komentarzami — zaproponował Jerzy.
— Byłabym wdzięczna. — Wzięła łyk kawy. — Okej. Więc odeszła od niego, a on teraz odchodzi od zmysłów. — Spojrzała na Jerzego. — To samo w sobie może by mnie aż tak nie niepokoiło, ale on jest pod wpływem pewnego gościa.
— Zaczyna robić się ciekawie — stwierdził Jerzy i napotkał piorunujące spojrzenie Franki. — Skucha.
— Gdyby nie to, że możesz mi pomóc… jemu pomóc, to po prostu odesłałabym cię do wszystkich diabłów — stwierdziła lekko rozsierdzona. Widać ciemność nie ogarnęła jej tak kompletnie.
— Byłem tam, nic ciekawego — odparł Jerzy. — A ten gość?
— Ken.
— Ken? Jak od Barbie?
— Chyba tak. Sprawdziłam go w naszej bazie, ale nic specjalnego nie znalazło. Założyli im Niebieską Kartę, jego ojciec pił i bił żonę. Któregoś dnia się wyprowadził.
Jerzy prawie się odezwał.
— Tak, wiem, to się zdarza. I to akurat mam gdzieś, ale ten cały Ken jest niebezpiecznym typem. Czuję to. Znalazłam go i obserwowałam raz. Ubiera się elegancko i zawsze pokazuje z pewną małolatą, której tożsamości jeszcze nie udało mi się ustalić. Ma coś w ruchach, jakieś zło. On, w sensie.
— I ty to widzisz? — spytał Jerzy.
— Tak.
— A może chcesz to widzieć?
— Co to, psychoterapia?
— Bynajmniej.
— Wierzysz mi albo nie.
— Wierzę. Namawia Roberta do czegoś?
— Do zemsty.
— Na dziewczynie?
— Na jej nowym chłopaku.
— Łohoho. Nie mówiłaś o nowym chłopaku. Zdradziła Roberta?
— Ona twierdzi, że nie, ponieważ nie przespała się z tym drugim dopóki nie zerwali ze sobą.
— Logiczne.
— Logiczne? Była z jednym i planowała już życie z drugim.
— Nie ma uniwersalnych zasad moralnych. Okej, według ciebie to była zdrada, według niej nie.
— Chyba jej nie bronisz? Przecież gada tak, żeby przykryć poczucie winy.
— Chyba że uważała tak już wcześniej, przed rozstaniem.
— To była zdrada.
— Okej, to była zdrada — odpuścił Jerzy.
— No.
— Ale to miłe z twojej strony — dodał.
— Co takiego?
— Uważasz, że ona może mieć poczucie winy.
Gdyby tylko spojrzenie mogło zabijać, Jerzy już by nie żył. Franka wstała.
— To nie ma sensu.
Jerzy również wstał.
— Nie, poczekaj — powiedział, ale Franka już się obracała. — Tu chodzi o Roberta — dodał szybko.
Zadziałało. Franka westchnęła ciężko i wróciła do stolika.
— Przypominasz mi kogoś — powiedziała. — To dlatego tak reaguję. Przepraszam.
— Nie, to ja przepraszam. Powinienem się bardziej kontrolować.
— Robert — powiedziała Franka.
— Tak jest.
— Spotkałam się z tobą, ponieważ Robert przestał odbierać telefony ode mnie. A właściwie nie tylko ode mnie. Od dwóch dni ma wyłączony telefon. I jest pod wpływem Kena. I bardzo mnie to niepokoi. Więc może nie lubisz go, ale skoro mieliście cały ten pakt, to może mi pomożesz go znaleźć zanim zrobi coś, czego będzie potem żałował.
— Zgoda — odparł Jerzy, choć tak naprawdę miał inny powód.
— Myślę, że najłatwiej będzie znaleźć Kena — powiedziała Franka. — Niestety, nie mogę tego zrobić służbowo, bo nie mam nic poza przeczuciem. To za mało dla procedur.
2
Porter przeszedł przez cały lokal i usiadł przy stoliku, przy którym czekał już na niego Rasta ubrany w szerokie, dżinsowe bojówki, dawno już nie prane, oraz niebieską, błyszczącą bluzę dresową. Dredy miał spięte z tyłu niczym jakieś macki. Z podkrążonymi oczami wyglądał jak siedem nieszczęść.
— Hej — powiedział Rasta. — Byłem zaskoczony, że chciałeś się tutaj spotkać.
— Innym razem przejedziesz się do miasta — odparł Porter.
Zdjął ciężką kurtkę skórzaną i rzucił ją na kanapę, a następnie usiadł obok. Biały podkoszulek z wycięciem pod szyją w serek opinał jego umięśnione ciało. Na prawym ramieniu spod rękawa wychodził nieco przyblakły już tribal.
— No ale wszystko w porządku? — spytał niepewnie Rasta.
— Co?
— No nie przyjechałeś, ponieważ uważasz, że sobie nie radzę, prawda?
— Morticia odeszła — wyjaśnił Porter.
— Znalazła sobie Gomeza? — spytał Rasta i zachichotał. — Jeśli nie, to czy nie miałbyś przeciwko, żebym do niej uderzył?
— Robisz mi test starego Boba?
— A kto to jest stary Bob?
— Boba nie pamiętasz?
— Nie, no Boba, wiadomo.
— I Bob miał starego.
— A, a, stary Boba, a, okej, kumam, kumam.
— No, to jego stary miał taką teorię, że wyszedłeś ze związku, jeżeli potrafisz wyobrazić swoją eks uprawiającą seks z kimś innym.
— Seks z eks — powtórzył rozbawiony Rasta. — No i?
— Morticia uważała rastamanów i metali za regularnych brudasów i ludzi bez ambicji, więc jak chcesz, to uderzaj, ale równie dobrze możesz wziąć rozbieg i uderzyć w pobliską ścianę. — Raście zrzedła mina i wydawał się to trawić. — Żeby więc zamknąć ten temat: Morticia odeszła, ale mieszkanie było jej, więc musiałem się wynieść, więc się wyniosłem i przyjechałem tutaj, zwłaszcza, że i tak mam interes bardziej tutaj niż tam, przynajmniej chwilowo. Twoje radzenie sobie lub nie nie miało żadnego wpływu na moją decyzję — wyjaśnił dokładniej Porter. — Potraktowałem to jako okazję do oderwania się. Może nawet wyłączę telefon, nie wiem.
— A, okej, okej, kumam — odparł Rasta z wyraźną ulgą. — Ruski chwali sobie domek.
— Nikołaj, do jasnej cholery — poprawił go Porter. — Jakbyś palnął przy nim tym „Ruskim”, to mogłoby być po transakcji, a wtedy zdecydowanie uznałbym, że sobie nie radzisz. Bezpowrotnie, rzekłbym wręcz.
Rasta pobladł na chwilę.
— Nikołaj, okej, będę pamiętał.
Porter westchnął.
— Ale dojebał tą bójką — powiedział.
— No — zgodził się Rasta. — Dobrze, że masz ten domek.
— Najchętniej to sam bym się tam teraz zwalił.
— To co zrobisz? U mnie raczej nie ma miejsca.
— Do matki pojadę. Ucieszy się.
— Do matki? — zachichotał Rasta. — Nie za duży na to jesteś?
— Przynajmniej się wyprowadziłem od swojej.
Rasta zamilkł. Porter rozejrzał się po lokalu pod sufitem. Z głośników leciała jakaś stara płyta U2. Wstał i poszedł do barmana, którym był wysoki chudzielec z końskim zgryzem i cienkimi, długimi włosami, które zwisały bezwładnie, tłuste od dłuższego niemycia.
— Piweczko? — spytał barman.
— Można by płytkę zmienić? — spytał Porter.
— A co by pan chciał posłuchać? — spytał barman trochę zaskoczony.
— A co tam masz?
Barman wyprostował się jeszcze bardziej i jakby z rezerwą spojrzał na Portera.
— Nie mogę pokazać — wyjaśnił.
— Dwa piwa — powiedział Porter. Nie miał siły na tego przypała i postanowił odpuścić dochodzenie się zmiany muzyki. Rzucił na kontuar zmięte 20 złotych.
— Przyniosę do stolika — powiedział barman.
Porter wrócił do Rasty.
— Co za przypał — powiedział, oglądając się na barmana. — A tak lubiłem to miejsce.
— Nowy jest.
— Gie mnie to obchodzi. Puszcza U2 w miejscu publicznym.
— Olać to.
— Dziwię się, że nikt mu jeszcze gęby nie obił.
— Kto?
Porter zamyślił się.
— Jak to, kto? Nikt tu nie mieszka?
— E tam. Powyprowadzali się. Siedzą w więzieniach. Wyjechali na wyspy do roboty i nie mają pieniędzy na powrót. Takie tam. Zresztą widzisz, pusto, a jest już wieczór. No, a ci, co zostali, może nawet lubią U2.
— A może gość jest pedałem i próbuje mnie podrywać? — spytał Porter odwracając się.
Okazało się, że barman był już przy ich stoliku z dwoma piwami. Postawił kufle na stoliku i zmył się bez słowa. Rasta powstrzymywał śmiech, ale w końcu parsknął, kiedy barman był daleko.
— Bo padnę.
Porter uśmiechnął się.
— Niech potraktuje to jako ostrzeżenie — powiedział groźnym tonem.
— Na pewno.
Napili się piwa.
— Rozwodnione i bez gazu — stwierdził Porter.
— Miasto cię zepsuło — zażartował Rasta. — Dawniej lubiłeś piwo tutaj.
Porter postanowił przejść do rzeczy.
— Rozmawiałeś z Nikołajem coś? Mówił może, kiedy spodziewa się transportu?
Rasta wyprostował się, a jego twarz przyjęła bardziej skupiony wyraz.
— Tak. Wspominał coś o przejściowych kłopotach na przejściu granicznym.
— Mam nadzieję, że nic poważnego.
— Raczej nie. Ostatnio policja miała jakąś akcję związaną z handlem żywym towarem i muszą się pilnować bardziej, bo wypadli z normalnej rutyny. Ci opłaceni strażnicy celni odradzili transporty przez najbliższy tydzień, góra dwa, jeśli możemy poczekać.
— Nie będzie tragedii — stwierdził Porter, chcąc dostrzec coś za oknem, ale było daleko, a na zewnątrz było ciemno, więc niczego nie dojrzał. Wziął łyk piwa, przełknął i spojrzał z odrazą na kufel. — Jadę do matki. Nie zdzierżę tych szczyn.
— Jak babcia chce.
Porter wstał i narzucił na siebie kurtkę.
— Możesz bryknąć, bo dzisiaj stoją z suszarką koło chałupy Boniewskiego — powiedział Rasta.
Porter zbył tę uwagę milczeniem. Przeszedł przez pusty lokal, nie oglądając się na barmana, i wyszedł na zewnątrz. Zaciągnął się rześkim, zimnym powietrzem. Chłodna pora roku coraz bardziej dawała znać o sobie. Zatrząsł się z zimna. Zapiął kurtkę i ruszył w kierunku swojego bmw e24, stojącego na parkingu. Doszedłszy do pojazdu, obejrzał się za siebie. „PASADENA NIGHT CLUB”, ogłaszał dumnie neon; niektóre litery świeciły słabiej, jedna wcale. Kiedyś, pomyślał, kiedyś to miejsce tętniło życiem, zbierając towarzystwo z całej okolicy. Ludzie regularnie tu bywali, a w piątki i soboty roznosili miejsce w drobny mak. A teraz — odpadający tynk i barman przygłup. Smutne.
Wsiadł w samochód i ruszył pełnym gazem po pustym parkingu, zawrócił przy użyciu ręcznego i wyjechał na drogę, a następnie zaczął się rozpędzać. I wtedy to. Policjant stojący na poboczu zamachał mu lizakiem. Porter hamował ostro i zatrzymał się na poboczu dopiero za radiowozem.
— Ile to się jechało? — spytał pełnym nadziei głosem policjant.
— Pięćdziesiąt pięć — odpowiedział Porter.
Policjant zaśmiał się głośno w odpowiedzi.
— Na pewno.
— To ile jechałem?
Policjant znowu się zaśmiał, ale tym razem miał już nietęgą minę.
— Pił pan? — spytał za to.
— Próbowałem, ale mają beznadziejne piwo w „Pasadenie”.
— Taa — odparł policjant, jakby sobie przypominał, po czym podał mu alkomat. — Proszę dmuchnąć.
— A ustnik gdzie?
Policjant po raz kolejny zaśmiał się.
— Nie, nie, proszę pana, pełen luksus. Nie trzeba ustnika. Proszę dmuchać z odległości pięciu centymetrów.
— Wersal — powiedział pod nosem Porter.
Alkomat nic nie wykazał.
— Puszczam pana, ale proszę nie szaleć.
— Tak jest.
Porter ruszył z piskiem opon. Obserwował lusterko wsteczne, ale wnosząc po zachowaniu, policjant nawet nie rozważał podjęcia pościgu. Kawałek dalej zajechał pod dom matki i zaparkował tak, żeby bmw nie było widoczne od ulicy; na wszelki wypadek. Wyjął torbę sportową z bagażnika samochodu, wszedł po trzech stopniach do drzwi wejściowych i zapukał. Po chwili otworzyły się i ujrzał matkę.
— Grzesiu — powiedziała. — Nie spodziewałam się ciebie.
— Karina ma jakiś babski wieczór. Opowiadała mi wcześniej, ale wyleciało mi z głowy. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
— Ależ skąd, synku. Zrobiłam zupę ziemniaczaną.
Rzucił torbę w przedpokoju i poszedł do kuchni, gdzie siadł za stołem. Matka przyniosła mu talerz gorącej zupy. Zaczął jeść.
— Synku, powiedz mi, co to za człowiek mieszka w domku ojca?
— Taki tam znajomy. Musiał odpocząć od wielkiego miasta.
— No ale dlaczego tam?
— Żeby domek nie stał pusty. Gdybym wiedział o Karinie, to sam bym tam pojechał. Ale nie chcę tak bez zapowiedzi.
— No ale co to za znajomy? Poszłam zobaczyć, czy nie ma co cennego na wierzchu, i nie chciał mnie wpuścić.
— A niby dlaczego miałby?
— No przecież mam do tego prawo.
— Okej, ale skąd on ma to wiedzieć? To chyba dobrze, że nikogo nie wpuszcza.
— Szkaradną ma twarz.
— Był bokserem. Oni często tak mają.
Zaczynał być zirytowany.
— Nie ufam mu.
Wstał i wyszedł na zewnątrz. Wyciągnął telefon z kieszeni spodni i wybrał numer do Rasty. Telefon przedzwonił kilka razy zanim ten odebrał.
— Joł! — zawołał. Sądząc po głosie, prawie na pewno był już naćpany. Musiał coś wciągnąć albo połknąć zaraz po wyjściu Portera. Może nawet w trakcie albo przed, tylko nie zdążyło go kopnąć.
— Zgadnij po drodze do czyjego domu stała policja — powiedział Porter.
— No nie pierdol. Ale numer. Przyjeżdżaj z powrotem do Pasadeny. Szmule są.
— Mam gdzieś twoje szmule. Po jakiemu to w ogóle?
— Nie wiem, w Internecie widziałem.
Porter rozłączył się. Co za debil, pomyślał.
3
Nikołaj obudził się sam z siebie. Prawie nigdy nie używał budzika. Kładł się wcześnie i wstawał wcześnie. Usiadł na łóżku i sięgnął po protezę stojącą obok łóżka, a następnie doczłapał na bosaka do kuchni, stukając sztuczną nogą w podłogę. W kuchni zauważył, że wiadro z wodą jest puste. Domek nie miał doprowadzonej wody. Była na szczęście toaleta. Nikołaj wziął wiadro i wyszedł w samych bokserkach i podkoszulce do studni. Po chwili wrócił z wodą i nastawił na kawę. W oczekiwaniu na zagotowanie się wody zajrzał do pomieszczenia służącego mu za sypialnię. Pod kocem leżała dwudziestoparoletnia dziewczyna, z którą tutaj przyjechał. Obiecywał sobie już nikomu więcej nie zaufać, ale ona zmiękczyła jego serce. Podświadomie czuł, że być może popełnia błąd, ponieważ więksi gracze od niego wpadali przez kobiety, ale to było silniejsze. Poza tym był w miejscu poza swoją normalną mapą. Odnalezienie go wymagało jakiegoś cudu chyba. Uśmiechnął się. Należało mu się coś takiego od życia.
Kiedyś był bokserem. Nie osiągnął nic wielkiego, ale miał talent. Miał przyszłość. Trenował ostro i zaczął zdobywać pomniejsze odznaczenia. Jakiś czas później pojawiła się szansa na zawodowstwo, z której skorzystał. Urodził się i dorastał w dziurze zabitej dechami i nie chciał tam umrzeć, jak jego ojciec, dziadek i poprzednicy. Boks był jego szansą na nowe, lepsze życie. W dość krótkim czasie wspiął się po drabinie społecznej. Pojawiły się pieniądze i pokusy. Trochę grał w kasynie, trochę przegrywał, trochę się zapożyczył. Gangsterzy zagrozili mu, że pozbawią go jakiejś części ciała. Potraktował to jako ostrzeżenie. Spłacił długi i wrócił do sportu. Znalazł sobie nowe hobby. Zaczął jeździć na motorze. I to okazało się błędem. Pewnego dnia miał wypadek. Lubił jeździć szybko i ostro, choć wtedy, jak na ironię, jechał przepisowo. Z bocznej uliczki wyjechała ciężarówka. Następne, co pamięta to obudzenie. Jeszcze nie było zbiegowiska ludzi. Usiadł i spojrzał na swoją nogę. Była dziwnie krótka. Kończyła się na kolanie. Brakujący fragment leżał kawałek dalej. Położył się i znowu stracił przytomność. Obudził się już w szpitalu. W stuporze wysłuchał lekarza oznajmiającego mu, że niestety nie udało się uratować nogi. Nie próbował się oszukiwać. Wiedział, że to koniec boksu. Nawet nie chciał myśleć o jakiś paraolimpiadach. Nie w Rosji. Wiedział jednak jedno i był tego bardzo pewien: nie zamierzał wrócić do swojej rodzinnej miejscowości. Do biedy. Z jedną nogą, czy nawet protezą, byłby tam skazany na wegetację i powolną śmierć. A już zakosztował luksusu i kawioru i wódki i kobiet. Luksus bardzo zmienia człowieka. Psuje go. Miał trochę oszczędności, posprzedawał niepotrzebne rzeczy: jakieś akcesoria na motor, dodatkowo z autografem, póki był coś jeszcze wart. Poddał się rehabilitacji, zrobili mu protezę nogi. Dość szybko nauczył się chodzić. Sportowcy tak mają, wyjaśnił mu rehabilitant. Teraz musiał znaleźć sposób na zarabianie na życie. Propozycja przyszła sama. Ci sami ludzie, którzy grozili mu okaleczeniem za niezapłacone długi, zaproponowali mu współpracę. Chodziło o handel anabolikami i tego typu towarem. Znasz ludzi, mówili. Postanowił spróbować. Spróbował i odniósł sukces. Kilka lat później miał już niezłe obroty i renomę.
Woda na kawę zagotowała się. Zaparzył jedną i wyszedł przed domek. Usiadł na krześle turystycznym i zapalił papierosa. Ludzie dopiero budzili się do życia, ale przyroda już dawno miała ten etap dnia za sobą: ptaki radośnie świergotały. Westchnął.
Tę miejscówkę załatwił mu partner w interesach. Nikołaj poszalał ostatnio i pasowało mu na jakiś czas zejść z widoku. Był w lokalu z dziewczyną śpiącą obecnie w domku, kiedy jacyś goście zaczęli do niej uderzać. W efekcie Nikołaj ich ostro poturbował. Potem dowiedział się, że jeden z nich był synem komendanta i sprawa nie przyschnie tak łatwo. Nikołaj był dość charakterystyczny, więc Porter zaproponował mu kryjówkę. Przystał na to chętnie. Zabrał dziewczynę i urządzili sobie miesiąc miodowy bez ślubu. Zastanawiał się trochę, co ta dziewczyna w nim widzi, ale rozmyślania te nie stanęły mu na drodze do dobrej zabawy. Miał mocne przeświadczenie o tym, że życie w każdej chwili może zostać przerwane. Tak po prostu. Człowiek jedzie na motorze i nagle wjeżdża w niego ciężarówka. Raz traci nogę, raz życie. Nie można nad tym w żaden sposób zapanować.
W tym momencie dziewczyna otworzyła drzwi na zewnątrz i wyszła w samej koszuli, krótkiej na tyle, że nie zasłaniała jej wiele poniżej pasa. Nikołaj uśmiechnął się. O tak, ta diablica była świadoma swojej seksualności i umiała ją doskonale wykorzystać. Stanęła tyłem do niego i przeciągnęła się. Koszula podsunęła jej się do góry, odsłaniając pośladki.
— O, a co to? — spytała, schylając się niby po coś.
W tej pozycji potrząsnęła pośladkami.
— Zimno trochę — stwierdziła. — Przydałoby się, żeby mnie ktoś rozgrzał.
Całe to przedstawienie było zbędne, ale bardzo ucieszyło Nikołaja. Wstał, złapał ją, przerzucił przez ramię i wrócili do domku.
Dwie godziny później siedział w „Pasadenie”. Naprzeciwko niego siedzieli Porter i Rasta. Ten drugi nie budził jego zaufania: typ ćpuna, który może i jest wiarygodny w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach sytuacji, ale zawsze w końcu trafi się ten jeden procent, kiedy ćpun nawala i wszystko bierze łeb. Nikołaj widywał takich typów w tej branży. Narkotyki to droga impreza i trzeba na nie zarobić, a w pewnym momencie legalnie nie idzie zarobić większych kwot. A poza tym wszystkim Rasta miał w głowie siano i narkotyki wiele tutaj nie pogorszyły.
Tym bardziej cieszyła go obecność Portera. Gość był konkretny i sprawiał wrażenie wiarygodnego. Nikołaj dostrzegał u niego jakąś frustrację i gniew, który nie mógł znaleźć ujścia. Mogło chodzić o jakieś niedawne wydarzenie, ale bardziej podejrzewał tu ogólne relacje z rzeczywistością. Porter musiał tolerować Rastę z racji na jakieś silniejsze więzi niż interesy. Może byli rodziną, a może po prostu znali się od przysłowiowego zawsze? Dla Nikołaja nie miało to aż takiego znaczenia. Interesy robił z Porterem, a Rastę traktował jako decyzję po stronie Portera i nawet jeśli go ona niepokoiła, to odpowiedzialność za nią brał Porter, nie Nikołaj. On by zatłukł Rastę przy pierwszej okazji.
— Jak domek? — spytał Porter.
— Wspaniały. Czuję, że wypoczywam — powiedział zachwycony i pomyślał dopiero w tym momencie, że może nie powinien okazywać takiego entuzjazmu w sytuacji, kiedy to on dał ciała i zmusił partnerów biznesowych do ratowania jego skóry. Musiał im oddać to jedno: podeszli do tego bez zbędnych emocji. — Choć rozumiem, że to trochę komplikuje sprawę.
— Olać — odparł Porter. — I tak musimy czekać. Byłem kiedyś na zabawie i gość zaczął obmacywać moją laskę. Skatowałem go na miazgę. — Spojrzał na Nikołaja. — Rozumiem doskonale, co zrobiłeś. Pech, że gnojek był synem gliny. Ale to tylko pech.
— Cieszę się, że tak do tego podchodzisz — rzekł Nikołaj.
— Ale przechodząc do interesów…
— Naturalnie.
— Jakieś wieści ze wschodu?
Nikołaj westchnął.
— Na pewno cały następny tydzień odpada — oznajmił z ociąganiem.
Porter zamyślił się.
— Powiedzmy, że ten następny tydzień jest do przeżycia, ale potem sytuacja zacznie być uciążliwa — powiedział, ważąc słowa niczym aptekarz.
— Rozumiem. Przekażę to moim wspólnikom. — Porter uśmiechnął się. Część biznesowa dobiegła końca. Nikołaj odetchnął z ulgą, aczkolwiek starał się tego nie okazać w najmniejszym choćby stopniu. — Macie tu jakieś rozrywki? — spytał dla utrzymania inicjatywy po swojej stronie.
Porter i Rasta zaśmiali się, autentycznie rozbawieni tym pytaniem.
— Nie bardzo — opowiedział Porter.
— Są szmule — wtrącił Rasta, po czym napotkał spojrzenie Nikołaja, które go z jakiegoś powodu spłoszyło, dodał więc szybko: — Ale to oczywiście cię nie interesuje.
— Właśnie wspominaliśmy wczoraj, że dawniej to tu odchodziły balety — powiedział z rozrzewnieniem Porter. — That was then, this is now — zacytował jakąś piosenkę, chyba. Nikołaj jej nie znał. Nie bardzo interesował się kulturą. — Wszystko się gdzieś wyniosło. Do Krakowa, do Anglii. Do więzienia.
— Widywałem takie rzeczy w Rosji. Miejscowości, które prosperowały wcale niezgorzej w czasach Związku Radzieckiego, teraz bardziej przypominają miasta duchów — powiedział Nikołaj, a jego myśli bez jego woli uciekły w stronę rodzinnej miejscowości. — Dobra, zbieram się, bo atmosfera robi się zbyt przytłaczająca. Nie po to uciekałem od tego w Rosji, żeby odnajdywać to w innym miejscu.
— No, my też mamy jeszcze kilka spraw do obskoczenia — odparł Porter, choć ciężko było stwierdzić, czy faktycznie miał to na myśli, czy ułatwiał Nikołajowi wycofanie się.
Nikołaj miał sporo uznania dla Portera. Ten przypakowany osiłek, choć nie sprawiał takiego wrażenia, był dość mądry życiowo. Chyba po części dlatego tolerował Rastę — uznał, że ktoś o przenikliwości Portera wie, co robi, trzymając w swoim otoczeniu kogoś takiego.
Porter zapłacił — uparł się na to — i wyszli na zewnątrz, gdzie zaproponował również transport, ale Nikołaj odmówił. Chciał się przejść, przewietrzyć myśli i nie chciał spędzać więcej czasu z Rastą niż to konieczne. Czarne bmw odjechało z piskiem opon. Młodzież, pomyślał z rozbawieniem. Ruszył, ale wspomnienie rodzinnej miejscowości odwiedzonej po latach nieobecności nie chciało go opuścić. Widok ten prześladował go od tamtej pory. Na szczęście nie nieprzerwanie, bardziej falami, ale kiedy taka fala nadciągała, musiał się na chwilę odciąć od całego bożego światła.
Miejscowość była praktycznie wymarła i nie chodziło o brak dawnego blasku, bo tego nigdy nie było. Wszyscy, którzy mogli, wyjechali. A właściwie uciekli. On sam proponował swoim rodzicom, żeby się wyprowadzili gdzieś, ale odmówili. — Tu się urodziłem i tu umrę — odparł ojciec. Jego decyzji nie zmieniła choroba matki. Kiedy zmarła, Nikołaj zaprzestał odwiedzin. Nadal jednak przesyłał pieniądze. Ostatni raz był tam po śmierci ojca. Nie bardzo wiedział, po co pojechał. W pierwszej chwili rozważał zabranie jakichś pamiątek. Po chwili poszedł na stację benzynową i wrócił z kanistrem benzyny, którą oblał dom, a następnie podpalił. Obserwował, jak ogień trawił dom, w którym spędził dzieciństwo. Nie uronił podczas tego ani łzy, ale obraz wsi tamtego dnia, kiedy był tam ostatni raz, wrył mu się w psychikę bardzo głęboko i czasami wracał niczym bumerang. Może powinien go podnieść i ciepnąć jak najdalej. Na razie wybrał spacer.
Kiedy wrócił do domku, był już spokojny.
4
Pojechali z Franką do jakiejś knajpy na Kazimierzu. Czekali na kogoś, ale Franka albo nie bardzo wiedziała na kogo, albo nie ufała Jerzemu — tak czy siak, nie powiedziała mu.
— Ludzie myślą, że to tak zajebiście znać pisarza — odezwał się w końcu pierwszy. Kiedy milczeli, czuł, że nie ma kontroli nad sytuacją.
— A nie? — spytała Franka, ale połowa jej uwagi skupiona była na śledzeniu przychodzących osób.
— Skąd. Ludziom się wydaje, że napiszę poemat bohaterski na ich temat. A potem odkrywają, że opisałem też ich przywary. I widzą się w tym lustrze i nie podoba im się to. A teraz najzabawniejsze: oni nie uważają tego za lustro i nawet nie podejrzewają, że to prawda o nich. Traktują to jako potwarz. Obrażają się i więcej ich nie widzę.
— To przykre — odparła dla podtrzymania rozmowy Franka.
— Ani trochę. Tak po prostu jest. Ani dobre, ani złe. Ani smutne, ani wesołe. Może trochę zabawne.
— To fajnie.
Jerzy zamilkł. Nie interesowało jej to, co ma do powiedzenia, i dostrzegał to całkiem wyraźnie. Poczucie kontroli nad sytuacją okazało się złudzeniem. Musiał wymyślić coś innego na Frankę.
Wtedy do knajpy weszła jakaś blondynka w czarnej, atłasowej sukience i włosach trochę w nieładzie. Miała zmęczoną twarz i paliła papierosa. Po napotkaniu spojrzenia barmana upuściła papierosa na podłogę i rozdeptała zelówką czarnej szpilki, po czym posłała mężczyźnie nad wyraz sztuczny uśmiech, który momentalnie zgasł, jeszcze zanim zdążyła się całkiem odwrócić od niego. Z pogardą odmalowaną na twarzy usiadła przy stoliku, a następnie wyciągnęła z małej torebki lusterko i kosmetyki, po czym zaczęła się malować. Franka wstała i podeszła do stolika.
— Spierdalaj — oznajmiła z wyższością w głosie dziewczyna. Franka uchyliła kurtkę, pokazując odznakę. — O kurwa.
Franka dosiadła się do stolika, a zaraz po niej Jerzy.
— Czego chcecie? — spytała dziewczyna.
— Widziałam cię kiedyś w towarzystwie pewnego mężczyzny — zaczęła Franka.
— Niesamowite — sarknęła dziewczyna.
— Dobrze się bawiliście.
— Taka robota.
— Używa ksywy Ken.
Na twarzy dziewczyny odmalowało się przerażenie. Chciała się poderwać, ale Franka złapała ją mocno i posadziła z powrotem.
— Ja nic nie wiem — powiedziała szybko dziewczyna, wystraszona.
— Owszem, wiesz.
— Nie możesz mnie tu trzymać.
— Nie idź tą drogą — ostrzegła ją Franka.
— Bo co? — spytała znowu z pogardą dziewczyna, jakby sądząc, że odzyskała kontrolę nad sytuacją.
Jerzy oparł się wygodniej.
— Ponieważ masz narkotyki w torebce — odparła Franka.
— Skąd… — wyrwało się dziewczynie i wtedy dostrzegła uśmiech na twarzy Franki. — Cholera. Nie wiedziałaś.
— Nie. Mogę cię jednak aresztować na tej podstawie i uprzykrzyć życie. Albo powiesz mi, co wiesz o Kenie?
Dziewczyna westchnęła ciężko.
— To straszny psychol. Parę razy się z nim ostatnio kręciłam, ale jak wypije, to robi się agresywny. Postanowiłam nie mieć z nim nic więcej do czynienia.
— Zrobił ci coś?
— Mi? Niee. Ale przeraził mnie. Po popijawie tutaj, gdzie mnie, jak się domyślam, widziała pani, poszliśmy na miasto, no i mijaliśmy grupkę jakichś młodych szczyli i Ken szedł tak, że potrącił jednego z nich. Zrobił sztywne ramię. Goście zaczęli do niego pyszczyć. Byli może młodzi, ale już trochę przypakowani. W końcu po kilku ostrzejszych zdaniach jeden z nich poczuł się mocniejszy i ruszył na Kena. Wtedy Ken wyciągnął nóż i dźgnął chłopaka w serce. Pozostali uciekli.
— Więc to jego sprawka. Bezskutecznie szukaliśmy świadków tego zajścia.
— Hej, ja nie będę zeznawała w żadnym sądzie — zastrzegła dziewczyna. — Koleś dostanie dwa lata w zawieszeniu na trzy i dopadnie mnie. Nie, dzięki.
— Myślę, że raczej zachęcimy kolegów denata do rozpoznania sprawcy. Gdzie mogę znaleźć Kena, wiesz może?
— Chwalił się, że gdzieś wyjeżdża. Nie sprecyzował gdzie. Tylko tyle, że gdzieś niedaleko. Sprawiał przy tym wrażenie dumnego. Może jego matka coś wie? Jak tyle pepla, to może jej coś chlapnął.
Franka wstała.
— Dzięki. Jeszcze jedno, jak się nazywa ta małolata, z którą się kręci?
— Oliwka. Ale ona już jest pełnoletnia.
— Oliwka… coś więcej może?
— Nie. Niewiele mówiła i raczej trzymała się z boku.
— Dzięki raz jeszcze. Aha, i postaraj się lepiej dobierać sobie towarzystwo na przyszłość. Kiedyś to ty możesz skończyć z nożem w sercu.
Ruszyła do wyjścia. Jerzy ruszył za nią.
— Ja nie mam serca — powiedziała dziewczyna do siebie.
Franka zadzwoniła do drzwi. Po dłuższej chwili usłyszeli odgłos przekręcanego w drzwiach klucza i w wąskiej szczelinie ujrzeli przestraszoną parę oczu.
— Franciszka Baumann, policja. Czy możemy wejść?
— Matko boska, coś się stało?
— Jeszcze nie wiemy.
— Proszę, proszę.
W środku Jerzy wyczuł, że właśnie gotowany jest obiad. Rosół. Stwierdził, że dawno nie jadł rosołu. Zaczął się zastanawiać, czy nie dałoby rady uprosić chociaż miskę zupy, ale Franka weszła do dużego pokoju. Jerzy wzruszył ramionami i dołączył.
Matka Kena miała zmęczoną twarz i postawę. Usiadłszy, ciężko westchnęła.
— Zapomniałam podać herbaty — powiedziała jakby zawstydzona swoją niegościnnością.
— Nie trzeba — odparła Franka. — Przyszliśmy porozmawiać o pani synu.
— Tego się obawiałam. To dobry chłopak.
Franka chyba chciała coś odpowiedzieć automatycznie, ale powstrzymała się. Jedynym śladem nieprzyjemności, do której nie doszło, było odrobinę zbyt długie milczenie w odpowiedzi na te słowa.
— Boimy się, że może mieć jakieś kłopoty — powiedziała.
— Obawiam się, że nie mogę państwu pomóc — odpowiedziała kobieta z niejaką ulgą, po czym dodała już tonem usprawiedliwienia: — Syn nic mi nie mówi.
— Coś może pani powiedział — nie odpuszczała Franka. — Na przykład: dokąd się wybrał.
Kobieta rozejrzała się na boki, jakby szukając drogi ucieczki. Jerzy postanowił włączyć się do dyskusji.
— Widzi pani, do niczego jeszcze nie doszło. Jeżeli dotrzemy do niego na czas, to być może będziemy mu w stanie bardziej pomóc niż zaszkodzić — powiedział.
Kobieta spojrzała na niego nieufnie.
— Przypomina mi pan, panie władzo, sprzedawcę, który wydzwania i próbuje wciskać kredyt coś równie niedorzecznego — stwierdziła.
— Wystarczy nam nazwa miejscowości — powiedziała Franka. — Wiemy, że jest gdzieś pod Krakowem, ale nic więcej.
— Wspominał coś o Dorszowie — bąknęła przyciśnięta do muru kobieta.
Jerzy potem cieszył się, że akurat nie jadł zupy.
— Co pani powiedziała? — spytał, powróciwszy z krótkotrwałego osłupienia.
5
Robert siedział w fotelu i obserwował Oliwkę, która kręciła po pokoju w samym staniku i majtkach. Tym, co go najbardziej dziwiło, była pewna naturalność, z jaką się poruszała. Zupełnie jakby była ubrana po domowemu albo Roberta — i Kena — nie było w pobliżu. Był przyzwyczajony do czegoś innego. Jego była dziewczyna zdjęcie chociażby rękawiczki w zimie wykorzystywała do budowania napięcia erotycznego w pomieszczeniu, tymczasem Oliwka jakby w ogóle nie interesowała się czymś takim. Ken, oczywiście, co chwilę ją podszczypywał czy dawał klapsy, ale odpędzała go jak natrętną muchę, i to też niezbyt serio.
— Zjedz coś — powiedział Ken do Roberta. Miał na sobie czarne spodnie w prążki i kamizelkę garniturową ubraną na biały podkoszulek z wycięciem pod szyją w serek. Marynarka była przewieszona niedbale na oparciu jego fotela.
— Wolę nie — odrzekł Robert.
— Rozumiem — odparł Ken, puszczając do niego oko.
Robert w odpowiedzi wymusił uśmiech. Nie bardzo potrafił powiedzieć, jak doszło do tego, że tu siedzi. Zaczęło się od Nataszy, jasne, i chęci zemsty, ale rozmyśliłby się po tamtym pierwszym podejściu…
Obserwował ich z ukrycia przez dwa tygodnie, po czym kupił na targu nóż sprężynowy, a następnie poszedł do knajpy, w której bywali. Nie znał wcześniej tego lokalu, więc domyślał się, że pomysł wyszedł nie od Nataszy, a jej nowego chłopaka. A raczej „chłopaka” — typ miał z pięćdziesiąt lat i wyglądał jakby przez całe dorosłe życie nic, tylko obrywał po gębie młotkiem do tłuczenia mięsa. Miał obmyślony w głowie plan i przećwiczył go w głowie kilkakrotnie, a jednak kiedy usiadł przy barze i wziął whisky z colą na dodanie sobie odwagi — już tak został. Siedział, patrząc na Nataszę i jej nowego faceta, jak się dobrze bawią, jak się śmieją, i zaczął odczuwać narastającą bezsilność, a w ślad za tym nienawiść do siebie. Wypił jeszcze dwa drinki, ale zamiast pewniej, poczuł się tylko bardziej beznadziejnie. Już miał wyjść, kiedy nagle dosiadł się do niego Ken i zaczęli rozmawiać. Robert nie potrafił powiedzieć, jak do tego doszło, ale opowiedział nieznajomemu swoją historię, swój plan, prawie pokazał nóż, ale Ken powstrzymał go w ostatniej chwili, po czym zaproponował, że pomoże mu dokonać zemsty. Następne co pamięta, to obudzenie się w jakimś mieszkaniu wynajmowanym przez kilka studentek. Nie wiedział dokładnie ile, ponieważ była tam tylko jedna — Oliwka. Był weekend i pozostałe pojechały do swoich domów. Ken przedstawił mu swój plan.
— Musimy działać od razu — powiedział. — W ciągu kilku dni dotrzemy do tego Ruska i nauczymy go lekcji. Tylko tutaj pojawiła się pewna trudność. Po naszym wyjściu z lokalu wdał się w bójkę z jakimiś dwoma typami i gdzieś przepadł. Ale nie bój żaby, znajdziemy go.
Kazał Robertowi wyłączyć telefon i zaprzestać na czas realizacji planu kontaktów z kimkolwiek z zewnątrz. Robert dziwił się sam sobie, siedząc w pokoju hotelowym, ale przystał na to bez słowa sprzeciwu. Ken zdobył skądś broń palną i zlokalizował kryjówkę Nataszy i jej nowego faceta. Wszystko działo się tak szybko i było tak zwariowane. Im dłużej trwało, tym bardziej zastanawiał się, czy faktycznie chce to zrobić.
Robert nie tak do końca posłuchał Kena. Wymknął się na chwilę i spotkał z Franką — kimś, kogo miał za przyjaciółkę, a na pewno kimś na dobrej drodze do zostania takową. Zaczęła mu to odradzać i instynktownie chyba czuł, że po tej stronie leży racja, ale po powrocie Ken po prostu zabrał go do samochodu i wyjechali z miasta. Robert poddał się wydarzeniom.
Po wymeldowaniu się z hotelu pojechali zjeść śniadanie na stację benzynową, ale Robert wziął tylko kawę, a i z tą nie szło mu specjalnie. Zupełnie jakby jego organizm buntował się każdą komórką przed tym, co ma się stać. I może — wcale nie „ma”, gdzieś w głębi ducha chyba liczył na jakiś cud. Z obawą spoglądał w przyszłość. Jednocześnie, targany ambiwalentnymi uczuciami, próbował się przygotować na masakrę, jeśli już będzie musiała dojść do skutku. Przypominał sobie, jak się czuł, kiedy Natasza oznajmiła mu, że go nie kocha. Że może nigdy nie kochała; w co akurat nie uwierzył, sądził, że próbuje to sobie wmówić. Że ma nowego chłopaka. ŻE POZNAŁA GO JESZCZE JAK BYLI RAZEM I NIE WIDZIAŁA W TYM NIC NIESTOSOWNEGO. Takimi myślami potrafił w sobie wzbudzić jakiś poziom gniewu, wciąż jednak zbyt niski, żeby chwycić za broń i zacząć strzelać na lewo i na prawo.
Może jakoś się to ułoży, pomyślał.
Po śniadaniu wsiedli do samochodu i pojechali w nieznanym Robertowi kierunku. Co było jednak znane, to okolica. Niedaleko stąd się wychowywał. Dawno nie był w domu. Odkąd zaczął studia, nie miał na to czasu, pomimo iż oznaczało to masowe pranie i zestaw słoików z jedzeniem na krótki, bo krótki, ale jakiś tam czas. Dwa tygodnie luksusu i oszczędności. Powroty do rodzinnej wsi były jednak dość dołujące — upadająca rodzinna miejscowość nie wpływała dobrze na jego nastrój, więc wolał się trzymać od niej z daleka.
— Dokąd właściwie jedziemy? — spytał Robert.
— Nasz Rusek zamelinował się w jakiejś dziurze zabitej deskami — odpowiedział Ken, właściwie nie odpowiadając.
— Ale w jakiej dziurze?
— Zabitej deskami.
— Chodzi mi o nazwę — upierał się Robert.
— O, sklep — powiedział wtedy Ken. Nie zamierzał dzielić się zbyt wieloma szczegółami. Tak upadały najlepsze plany na filmach, a on się uczył. — Zapomniałem wziąć fajek na stacji benzynowej.
Zaparkował swoje białe audi pod sklepem. — Poczekajcie w wozie — rozkazał i wszedł do sklepu.
Była tam trzyosobowa kolejka, w której się ustawił, oglądając sklep. Jak na wiejski przybytek był chyba dość dobrze zaopatrzony. Z reguły wybór w tych miejscach jest słaby, nadrabiając co najwyżej ilością. Tutaj tak nie było. Przy kasie stała kobieta koło czterdziestki, na oko dojeżdżająca i pracująca w mieście. Miała wyprostowaną postawę i była ubrana w miarę modnie, co sugerowało, że pracowała gdzieś w biurze, może z klientami. Za nią stał zasuszony dziadek w kaszkiecie, zapewne weteran wielu lokalnych popijaw. W materiałowej siatce trzymał pobrzękujące o siebie butelki. Za dziadkiem stał jakiś typowy wieśniak w dresie z włosami ułożonymi na żelu i z grubym łańcuchem z fałszywego złota na szyi. Kobieta przy kasie zapłaciła i wyszła. Dziadek, zgodnie z przewidywaniami, zdał butelki po piwie i wziął kilka kolejnych, pomimo narzekań sprzedawczyni, że nie powinien tyle pić po zawale. Mężczyzna machnął ręką, zapłacił i wyszedł. Dres wziął dwa tanie wina.
— Papierosy proszę — powiedział Ken, kiedy przyszła jego kolej.
Zapłacił i wyszedł. Na prawo od wyjścia stał dres z dwoma podobnie ubranymi kolegami i żartowali sobie z czegoś, strasząc postronnych widzów szczerbatymi uśmiechami. Ken spojrzał na nich i wtedy najbardziej rosły zawołał:
— Co się, kurwa, gapisz, jebany pedale!?
Ken nie odpowiedział nic, tylko nadal mu się przyglądał. Zaczął analizować sytuację. Miał schowany nóż pod marynarką, przypięty z tyłu do paska. Najbardziej rosły nadal był relatywnie słabym przeciwnikiem. Ken oczywiście nie zamierzał go lekceważyć, ale nie oczekiwał długiej walki. Zgodnie z ich oczekiwaniami powinien odwrócić się i uciec do samochodu. Może to przez ten garnitur. Drugi wariant, jaki przewidywali — w razie niepowodzenia tego pierwszego — była zdrowa napierdalanka, dzięki której będą mogli wykazać się męskością. Swoją drogą, pierwszy wariant też miał taki cel. A zresztą, jemu też o to chodziło. Ponieważ nie przestawał patrzeć na ten wiejski pomnik testosteronu, panowie przeszli do działania. Z trzema naraz sprawa będzie minimalnie trudniejsza, ale jak powali największego z nich, pozostali wycofają się. Ken wykonał pierwszy ruch, kopiąc największego bysiora w kolano, a następnie doprowadzając do klęknięcia na drugie i miażdżąc jego krtań. No, może nie całkiem miażdżąc, ale na pewno nie należało to do przyjemnych doznań. Przeciwnik upadł, rzężąc nieestetycznie. Pozostali dwaj zawahali się na chwilę, a Ken dla spotęgowania efektu posłał im psychopatyczny uśmiech.
— Gotów, kiedy wy — oznajmił.
— Daj nam spokój! — zawołał najmłodszy z całej trójki.
Ken ryknął śmiechem.
— Nie powinniście następnym razem zaczepiać nieznajomych — powiedział z rozbawieniem i ruszył z powrotem do samochodu.
Robert aż się poderwał, kiedy Ken powalił chłopaka.
— Może powinniśmy mu pomóc? — spytał.
— Lepiej nie. Mógłby to odebrać jako sugerowanie słabości — poinformowała go znudzonym tonem Oliwka.
— Dlaczego właściwie się z nim zadajesz? Nie potrafię tego pojąć.
— A ty?
— Nie wiem. Tak wyszło.
— Myślę, że w moim przypadku też można powiedzieć, że tak wyszło — odpowiedziała Oliwka.
Więcej nie udało się Robertowi powiedzieć, gdyż Ken wrócił do samochodu. Rzucił Oliwce papierosy i odpalił silnik. Oddychał ciężko, jak po czymś ekscytującym.
— Wieśniaki — rzucił i ruszył z piskiem opon.
Robert milczał chwilę.
— Powiedz mi, gdzie jedziemy — powiedział Robert. — Mieszkam niedaleko i nie chciałbym, żeby ktoś mnie rozpoznał.
— Gdzie mieszkasz?
— Mieszkałem. W Dorszowie.
Ken milczał chwilę.
— Nie, to nie tam — powiedział w końcu.
To milczenie jednak zaniepokoiło Roberta.
— No ale gdzie?
— Widzę, że nerwy cię biorą, stary — powiedział troskliwym tonem Ken. — Musisz się ogarnąć, bo inaczej się to wszystko źle skończy.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, a następnie podał mu małą, szklaną buteleczkę z jakimiś tabletkami.
— Co to jest? — spytał Robert nieufnie. — Narkotyki?
— Lekarstwa na uspokojenie. Dość mocne, więc nie bierz więcej niż jednej piguły. — Robert wyjął jedną tabletkę, ale wciąż się wahał. — Ja sam łykam, jak wiem, że będę musiał mieć ostry umysł — dodał Ken.
— No dobra.
Robert łyknął tabletkę, na szczęście była śliska i powlekana. Ken chyba nie będzie chciał go otruć w ostatniej chwili, przekonywał się nadal.
Wtedy stracił przytomność.
6
Porter stał pod sklepem z niedobitkami miejscowych chłopaków, omawiając perspektywy, jakie mieli w mieście, a których nie mieli tutaj, kiedy nadbiegł Andrzej. Po dotarciu dyszał jeszcze chwilę zanim był zdolny do mówienia.
— Pobili Łysego pod sklepem.
— Jakiego Łysego? — spytał Porter.
— A, taki jeden, z Brzeszczotowic — wyjaśnił Arnie, jeden z chłopaków, z którymi Porter rozmawiał wcześniej. — Koleś próbuje skompletować ostatnimi czasy minigang, całkiem wporzo gość.
— Kto go pobił, pały? — spytał Porter.
— Nie — odpowiedział Andrzej. — To znaczy nie wiem, może w cywilu. Dzwonił do mnie Misiek od niego z bandy. Podjechało białe audi i wysiadł jakiś miejski laluś — spojrzał na Portera i szybko dodał: — bez obrazy, który kupił paczkę fajek i wyszedł przed sklep i zaczął się gapić na Łysego.
— Pedał jeden — skomentowali zgodnie pozostali.
— No to Łysy mu grzecznie, żeby spadał na drzewo prostować banany, a ten skurwysyn się rzucił na niego i obił go, a potem wsiadł w brykę i odjechał.
— Co on sobie myślał? — spytał oburzony Arnie.
— Ale kto? — spytał Porter.
— No ten laluś.
— Ja się nauczyłem, że albo masz parę w rękach, albo nie. Jak nie masz, to prędzej czy później ktoś ci wpierdoli. I jasne, to przykre, ale Łysy powinien być lepszy.
Po tych słowach wszyscy milczeli i patrzyli po sobie nawzajem. Porter omiótł ich wzrokiem i stwierdził:
— Dobra, zwalam stąd.
Wsiadł w samochód i odjechał. Na pełnej pycie pojechał do domu Rasty, gdzie zaczął trąbić klaksonem dopóki Rasta nie wyjrzał przez okno.
— Co jest? — spytał rozdrażniony.
Porter wysiadł z samochodu i oparłszy się o dach, zawołał:
— Na dół, w tej chwili!
Po chwili Rasta zszedł na dół i wsiadł do samochodu.
— No? Co jest? — spytał tonem pełnym łaski.
Porter strzelił go w głowę.
— Hej! — zawołał Rasta.
— Pamiętaj, że jestem twoim szefem.
— Sorry.
— Może łączy nas przeszłość, ale teraźniejszość może nas w każdej chwili podzielić.
— No dobra, już nie będę. Coś się stało? — spytał pokorniej, po czym dodał: — Szefie.
— Ktoś pobił Łysego.
— Tego z Brzeszczotowic?
— Tak.
— Wydawał mi się twardszym zawodnikiem.
— Chłopakom pod sklepem też.
— No ale co z tego wynika?
— Nie wiem, może nic, ale pomyślałem: czy na pewno kontrolujemy sytuację? Może gość przejeżdżał i Łysy na niego krzywo spojrzał. Może. A może to jakiś zawodowiec i przyjechał w konkretnym celu?
— No ja nie wiem — odparł bezradnie Rasta.
— To weź się, kurwa, dowiedz! — zawołał zirytowany Porter.
Co dziwne, Rasta uśmiechnął się w reakcji na tę wypowiedź.
— Też ostatnio przypomniałem sobie ten kawałek — odparł. — Dobra, to idę na jakiś zwiad.
Po tych słowach wysiadł i wyciągnął telefon. Porter postanowił pojechać do Nikołaja i dać mu znać, żeby był czujniejszy.
Przejechał kawałek, kiedy zadzwoniła jego komórka. Odebrał połączenie prawą ręką, lewą trzymając kierownicę.
— Halo?
— Widziałeś może Roberta?
— Halo? Kto mówi? Jakiego Roberta?
— Boba, no.
— Kto mówi?
Porter zjechał gwałtownie na pobocze i spojrzał na wyświetlacz. Jakiś numer telefonu, którego nie miał w książce adresowej.
— Kto mówi? — spytał jeszcze raz, tym razem groźniej.
— Pisarz.
— Pisarz? — zdziwił się w pierwszej chwili Porter. — A, Pisarz! Nie poznałem cię przez telefon. Czemu tak nagle dzwonisz?
— Bo Bob jedzie do was. Dzwoniłem do Rasty, bo on tam siedzi cały czas, ale powiedział, żebym zadzwonił do ciebie, bo że będziesz lepiej zorientowany.
— Bob stąd pochodzi.
— To dłuższa historia. Jedzie z gościem, który namawia go, żeby zabił nowego chłopaka swojej byłej.
— I oni są w Dorszowie?
— Na to wygląda.
— Jak się nazywa ta dziewczyna?
— Nie wiem, poczekaj. — Pisarz spytał o coś po drugiej stronie telefonu. — Natasza.
— O kurwa! — zawołał Porter i rozłączył się.
7
Jerzy schował telefon do kieszeni.
— I co? — spytała Franka, przyspieszając lekko.
— Reakcja pokazuje, że wiedzą lepiej niż sądziłem.
— Okej — powiedziała Franka. — To teraz moja kolej. — Wyjęła swój telefon i zadzwoniła gdzieś, przytrzymując słuchawkę ramieniem. — Hej, mam już ten numer telefonu, który chciałabym, żebyście namierzyli. — Następnie przedyktowała numer Portera. — Odezwę się, jak dojedziemy do Dorszowa. No, dzięki. — Wyłączyła się.
Dzięki powiązaniu Kena z morderstwem chłopaka na Kazimierzu Franka mogła zastosować oficjalne narzędzia. Jak chociażby namierzanie telefonu komórkowego. Musieli tylko dać Porterowi chwilę czasu na dotarcie tam, dokąd zmierza.
— Skąd właściwie znasz Grzegorza Rzeźnika?
— Używa tylko ksywy Porter. Za Rzeźnika jest po pysku — wyjaśnił Jerzy. — A skąd go znam? Z Pasadeny.
— W Stanach?
— Pasadena Night Club.
— Ach, taka Pasadena.
— Niegdyś centrum lokalnego życia towarzyskiego. Teraz to nawet nie wiem. Nie zdziwiłbym się, gdyby zatrudniali jakiegoś przypała puszczającego nie nadającą się do niczego muzykę.
— Czekaj, czekaj — zaskoczyła nagle Franka. — On jest częścią tego paktu, o którym opowiadałeś.
— Domyślna jak zawsze — odparł jakby z dumą Jerzy. — Tak, to prawda.
— Ilu was było?
— Czterech. Ja, Bob, Porter i Rasta. Rasta był zawsze największym brudasem.
— I co to za pakt był?
— Naprawdę użyłem słowa pakt? Nie pamiętam, jakie były założenia. Tworzyliśmy nieformalną grupę wsparcia dla siebie nawzajem oraz spędzania czasu po szkole. Nie było tu wielu rozrywek, a Internet kiełkował. Mieliśmy sobie pomagać również w przyszłości, takie tam młodzieńcze bzdety inspirowane amerykańskim męskim kinem pełnym Schwarzeneggerów i tym podobnych kolesi. Nie traktowałem tego poważnie.
— Pomagałeś Robertowi w mieście.
— Sama mówiłaś, że niespecjalnie się przykładałem do tego. Trochę mu coś tam pomagałem, ale z wielką ulgą przekazałem go tobie.
— „Przekazałem”?
— Nie dosłownie. Może bardziej: odczułem ulgę, że zaczął zwierzać się tobie. Ja pierwszy uciekłem z Dorszowa. Od Roberta wiedziałem, że Porter też się wyprowadził, ale że wraca. Że zaczął nosić skórę i jeździ jakimś wypasionym samochodem. Najgorzej chyba wyszedł w życiu Rasta: został na miejscu i właściwie nie wiem, z czego żyje. Nie wiem, z czego mógłby żyć, dla ścisłości.
Franka patrzyła na niego chwilę i Jerzy zaczął podejrzewać ją o to, że wie, ale waha się, czy powiedzieć. W końcu zrezygnowała.
— Na miejscu chciałabym, żebyś się nie pchał w sam środek wydarzeń. Ken może być niebezpieczny. Moi ludzie czekają na sygnał, żeby się zjawić tam w każdej chwili.
— Nie ma sprawy. Myślisz, że może być gorąco?
— Nie wiem. On zabił już jedną osobę właściwie za nic.
— To nawet dziwne — wtrącił Jerzy.
— Co takiego?
— Niby dlaczego Ken miałby pomagać Robertowi?
— Bo jest wykolejony? — spytała Franka.
— Tak, zapewne, ale zwalanie całej motywacji na to może być pochopne.
— Nie obchodzi mnie, co mu chodzi po głowie — powiedziała, trochę nazbyt emocjonalnie. Jakby chciała się od czegoś jak najszybciej odciąć. — Psycholowi jednemu.
Ach, o to chodziło. Jerzy włożył dużo wysiłku w to, żeby się nie zaśmiać. Postanowił skorzystać z ucieczki do przodu.
— Niezupełnie o to mi chodziło — powiedział szybko.
— Ta, a o co?
— Zgłębianie motywacji Kena na pewno byłoby ciekawe, a może nie, ale po głowie chodziło mi coś zgoła innego.
— No?
— Interes. Ken może mieć po prostu w tym interes.
Wyglądało na to, że kiedy sprawa była osobista, Franka głupiała. Ale już XIX wieku lekarze nie powinni byli leczyć swojej rodziny. Franka chwilę trawiła ten pomysł.
— Nie widzę, jaki miałby mieć w tym interes.
— To nie znaczy, że go nie ma.
— To porąbaniec. Taki jest jego interes — ucięła Franka.
Jerzy uniósł ręce w geście wycofania się.
— Okej, okej. You're the boss.
Franka nie odzywała się przez chwilę. Starał się wykorzystać każdą okazję, żeby móc na nią patrzeć, ponieważ rzadko miał szansę być tak blisko niej i żeby dodatkowo była czymś zajęta i nie zwracała na niego takiej uwagi. Z drugiej strony, musiał jednak uważać i nie przesadzać z zainteresowaniem. Po kilku minutach milczenie zrobiło się nieznośne, a brak radia w samochodzie nie pomagał.
— Nazywaliście się jakoś w ogóle? — spytała.
Tonący chwyta się brzytwy.
— Jebacy z Pasadeny — odpowiedział Jerzy ze śmiertelnie poważną miną, na co Franka parsknęła śmiechem.
— Akurat.
— To prawda.
— Jebacy?
— Z Pasadeny.
— Ja cię kręcę.
Oj tak, pomyślał Jerzy. Kręcisz. I to jak.
— Młodość — powiedział. — Ma swoje prawa.
— Dlaczego jebacy?
— Postawiliśmy sobie cel w życiu: dużo jebać — wyjaśnił, a widząc bliżej nieokreśloną minę Franki, być może brak zrozumienia, być może dezaprobatę, dodał: — Testosteron miewał gorsze konsekwencje w historii ludzkości niż nazwa obrana przez czterech pryszczatych kolesi.
— Prawda — zgodziła się Franka i wyjrzawszy przez okno ze swojej strony, zamyśliła się.
Smartfon Franki wydał z siebie krótki dźwięk. Franka uaktywniła go i pokazała Jerzemu zdjęcie satelitarne okolicy.
— Tam się zatrzymał — wyjaśniła.
— Wiem, gdzie to jest — powiedział Jerzy. — To domek Portera.
— Domek?
— Coś w rodzaju letniskowego. Jego ojciec lubił się tam odcinać od całego bożego świata. Byłem tam kilka razy. Wygląda jak muzeum poświęcone Józefowi Piłsudskiemu: portrety, popiersia, mnóstwo książek. Miłośnik Dmowskiego mógłby poczuć się przytłoczony panującą tam atmosferą.
— Już jesteśmy niedaleko — powiedziała po chwili, wskazując skinięciem głowy na tablicę informacyjną z liczbą kilometrów do wybranych miejscowości.
— Tak — odparł Jerzy, zasmucony zbliżającym się nieubłaganie rozstaniem.
8
Nikołaj drzemał chwilę z braku zajęcia, ale po godzinie jego organizm odmówił dalszego snu. Rozglądał się już dwukrotnie po domku, ale ktokolwiek tu kiedyś mieszkał, miał jasno sprecyzowane zainteresowania, a właściwie zainteresowanie — Józef Piłsudski. Jeżeli już cokolwiek było nie na jego temat, to uzupełniało kontekst historyczny oraz psychologiczny (tego ostatniego było najmniej, Nikołaj musiał dużym szczęściem natknąć się na to akurat opracowanie).
Zrobił sobie herbaty i usiadł w starym fotelu z czasów komuny jeszcze — widywał podobne w Rosji — a następnie zaczął obserwować Nataszę. Kiedy spała, wyglądała całkiem niewinnie, ale raczej taka nie była. Opowiedziała mu trochę o sobie, ale jednocześnie wyczuwał, że trochę przemilczała. Zrobiła to dość zręcznie, ale nie miała z góry przemyślanych przemilczeń — decydowała o tym na bieżąco.
Natasza mieszkała z rodzicami i młodszą siostrą. Matka była farmaceutką, ojciec konserwatorem — lub jak określiła sama zainteresowana: złotą rączką — w obiekcie uczelnianym gdzieś na drugim końcu miasta. Wstawał codziennie o czwartej rano i wychodził do pracy. Natasza skończyła geografię na jakiejś uczelni ze średniej półki, ale nie zamierzała pracować w zawodzie — bycie nauczycielką w ogóle jej nie interesowało. Tym, co ją pociągało, były podróże. Chciała zwiedzić cały świat. Spytał ją, czy chciałaby podróżować z kimś konkretnym i tutaj miało miejsce pierwsze przemilczenie. Nie naciskał, ponieważ nie chciał psuć atmosfery, a po prawdzie — nic go nie obchodziło, czy kogoś ma.
Poznał ją w centrum handlowym. Robił zakupy w Carrefourze i przechodził obok stoiska, na którym pakuje się prezenty. Od razu zwróciła jego uwagę. Zajrzał do torby z zakupami, a następnie wyciągnął z niej butelkę wódki i podszedł do stoiska.
— Ja potrzebuję to spakować — powiedział, po czym dodał: — Na prezent.
Zaśmiała się z tego doprecyzowania i tak się zaczęło. Wyciągnął z niej kilka informacji, opowiedział coś o sobie i na koniec udało mu się z nią umówić w knajpie.
Po trzech tygodniach wyprowadziła się do niego, poruszona czymś, o czym nie chciała opowiadać. Wszystko to zdawało się mieć charakter osobistych schizów młodej dziewczyny, więc nie przejmował się tym. Miał z nią dobrą zabawę i to się liczyło. Ostatnimi czasy i tak czuł, że jego życie wytraciło jakikolwiek pęd, jaki mogło mieć. Nie pamiętał, kiedy ostatnio miał tyle seksu, chyba jak był początkującym bokserem — choć musiał kombinować, żeby jego trener się nie dowiedział.
Natasza była lekkoduchem. Zupełnie nie przejmowała się tym, co mogło nastąpić jutro czy pojutrze. Trochę go to pociągało w tej tajemniczej dziewczynie, a trochę przerażało — wiedział, jak wielu ludzi w jego „fachu” wpadło przez kobiety. Czy odrobił tę lekcję? Tak, ale to było silniejsze od niego. Musiał spróbować znajomości z nią. Coś mu podpowiadało, że i tak był tylko przystankiem w jej podróży przez życie.
Usłyszał silnik samochodu za oknem. Ktoś zaparkował. Pewnie Porter, uznał i powoli zebrał się, a następnie ruszył do drzwi. Mijając okno, kątem oka dostrzegł biały samochód i zamarł. Białe auto? Instynktownie zaczął zachowywać się ostrożnie. Ze sztuczną nogą odpadało skradanie się na palcach, ale stawiał kroki powoli. Obserwował chwilę samochód przez okno obok drzwi, kryty trochę przez firankę i ciemność panującą w pomieszczeniu, ale nie dostrzegł nikogo ani w samochodzie, ani obok niego. Delikatnie otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz przez wąską szczelinę, potem szerszą, aż w końcu wychylił głowę na zewnątrz. W tym momencie poczuł, że ktoś przykłada mu broń do skroni.
— Bardzo ładnie, bardzo — powiedział jakiś mężczyzna, raczej młodszy.
Nikołaj siedział przywiązany do krzesła i obserwował swoich gości. Najwięcej uwagi ściągał na siebie ubrany w garnitur czarnowłosy mężczyzna, który przyłożył mu wcześniej broń do głowy. Jego babcia powiedziałaby, że osobnik ma diabła w spojrzeniu, podczas gdy Nikołaj byłby bardziej dosadny — miał przed sobą po prostu diabła. Starał się unikać tego typu ludzi, co było proste, ponieważ na ogół kiepsko prowadzili interesy. Drugą osobą był zastraszony młodzian, który co prawda trzymał w dłoniach pistolet, ale raczej nie robił tego nigdy wcześniej i był autentycznie przerażony. Bardziej niż na Nikołaja patrzył na diabła, który zdawał się go za każdym razem uspokajać, że będzie dobrze. Coś bardzo nie tak było w tym obrazku. Trzecią osobą była jakaś młoda dziewczyna, która trzymała się z tyłu i wydawała się nie przejmować wydarzeniami. Przeglądała cały czas zawartość swojego telefonu.
Nikołaj spojrzał na Nataszę. Została przez intruzów zakneblowana — w przeciwieństwie do Nikołaja — co go od początku zastanawiało. Bali się, że będzie krzyczeć? Tak w pierwszej chwili uznał, ponieważ zaraz na początku próbowała przekrzyczeć knebel, ale potem uspokoiła się i zupełnie nie zdawała się być zaskoczona — co go nawet nie dziwiło, wziąwszy pod uwagę jej charakter — lecz bardziej… wkurzona? Zirytowana? I wtedy go olśniło. Znała gości. Dlatego założyli jej knebel — żeby nie popsuła całej akcji, na czymkolwiek by miała polegać.
Uzbrojony w tę wiedzę postanowił zabrać głos.
— Panowie, jestem przekonany, że możemy się dogadać — powiedział wyrozumiałym tonem, choć starał się nie przesadzić, ponieważ wtedy zabrzmiałby protekcjonalnie, a tego bardzo nie chciał.
Diabeł zbliżył się do niego i uśmiechnął się z wyższością, a następnie wrócił i powiedział do drugiego chłopaka:
— Robert, już czas.
Robert zbierał się w sobie chwilę i zaczął wymachiwać bronią w stronę Nikołaja, ale nie potrafił nic powiedzieć. Diabeł westchnął.
— Często podbierasz dziewczyny? — spytał Nikołaja.
— Co? Dziew… To o to chodzi? O Nataszę? Gdybym wiedział, że kogoś ma, to nigdy bym…
W tym momencie Robert strzelił w podłogę przed Nikołajem.
Diabeł uśmiechnął się.
— Bardzo dobrze — powiedział. — Uwolnij swój gniew.
Dziewczyna z komórką spojrzała znudzonym wzrokiem na sytuację i wróciła do pisania na telefonie. Robert próbował przybrać wkurzoną minę, ale w ogóle mu to nie szło. Nagle odwrócił się do Nataszy i spytał:
— Dlaczego?
Natasza zrobiła poirytowaną minę. Robert podszedł do niej i zdjął jej szmatę robiącą za knebel. Natasza splunęła na bok i powiedziała:
— Przestałam cię kochać.
— Ale dlaczego?
Diabeł wkurzył się, ale chyba nie bardzo miał pole manewru.
— Nie wiem, chyba liczyłam na więcej, mieliśmy podróżować i w ogóle — wydukała. — Okaż się mężczyzną i skończ z tym nonsensem.
Robert zaczął się zastanawiać.
— Zostawia cię dla starego kuternogi i ma czelność zarzucać ci brak męstwa? — spytał diabeł. — Okaż się mężczyzną i rozwal mózg tego dziadka.
— Chwileczkę! — zawołał Nikołaj. — Nie miałem wcale zamia… — zaczął, ale diabeł uderzył go kolbą w twarz.
Poczuł krew w ustach. Jak nie straci zęba, to będzie dobrze.
— Widzisz, do czego doprowadziłaś?! — zawołał Robert do Nataszy.
— Nie kazałam ci tu przyjeżdżać z bronią — odparła i Nikołaj dostrzegł narastające wahanie w zachowaniu Roberta, kiedy Natasza zepsuła wszystko, dodając: — Jak jakiś idiota.
Robert wycelował do niej z pistoletu.
— Kochałem cię — powiedział, prawie rozpłakawszy się, po czym się poprawił: — Kocham cię.
— Zakochałeś się we mnie, nic więcej — powiedziała. — Jeśli chcesz, pomogę ci z tego wyjść. Znajdziemy ci nową dziewczynę. Ja jestem wolnym duchem i na początku ostrzegałam cię, że nie zatrzymasz mnie na stałe.
Robert wyraźnie chciał coś odpowiedzieć, ale nie znalazł słów. Jakby z niego zeszło powietrze.
— Nie potrafię — powiedział zrezygnowany do diabła. — Już nie chcę się mścić.
— Co? — huknął diabeł.
— Chyba nigdy nie chciałem.
— Nie ma odwrotu.
— Rozwiążemy ich i wrócimy do domu.
— Brzmi rozsądnie — wtrącił Nikołaj.
— Nie — odparł diabeł obydwu. — Nie! — Niespodziewanie wycelował w Roberta. — Zabijesz jebanego Ruska za to, że podjebał ci laskę, a potem ją.
— Co? Ją? Tego nigdy nie było w umowie! — zaprotestował przerażony Robert.
— No to już jest — odparł spokojnie diabeł. — Zastrzelisz ich oboje, albo ja to zrobię. Przy czym zacznę od ciebie.
Nikołaj zauważył, że dziewczyna, która z nimi przyjechała, schowała telefon i wyprostowana przyglądała się wydarzeniom.
Nagle w — ciasnym skądinąd — pomieszczeniu pojawił się Porter. Zrobił to całkiem bezgłośnie.
— Keniu, całkiem cię popierdoliło? — spytał.
— Porter — powiedział zadowolony diabeł. Keniu. — Widzę, że będzie jeszcze więcej trupów. Jak się tu dostałeś?
— To domek mojego ojca, debilu. Znam go znacznie lepiej niż ty.
— Przyjemny jak zawsze.
Keniu wyciągnął drugi pistolet, który wymierzył w Portera.
— I co teraz? — spytał Porter. — Chcesz urządzić masakrę? Zaraz będzie tu cała ekipa i ślad po tobie nie zostanie, przysięgam ci to.
— Nieładnie składać obietnice, o których się wie, że się ich nie spełni — odparł spokojnym tonem i rozbawiony Keniu.
Na swój sposób zafascynowało to Nikołaja. Od momentu, w którym wycelował broń w Roberta, jego podejście się zmieniło. Widocznie taki był jego plan B.
Porter zaczął się wycofywać.
— A-a-a, nigdzie nie idziesz — zawołał za nim Keniu.
— Bo co? Zabijesz ich? Nic dla mnie nie znaczą.
Nikołaj usłyszał kogoś w pokoju obok i postanowił zaryzykować i pomóc temu komuś, licząc, że to zbliżająca się pomoc. Zaczął się drzeć, jakby go obdzierano ze skóry, czym wystraszył Roberta, Nataszę i trochę Portera, ale ani trochę Kenia. Ten kopnął go w kolano, ale wybrał brakującą nogę i tylko stuknął o protezę.
— Co jest?
— Ból fantomiczny — wyjaśnił Nikołaj. Keniu spojrzał na niego zdziwiony. — Straciłem nogę w wypadku, czasami to czuję.
— Za chwilę nic nie będziesz czuł — poinformował go Keniu. Nagle jednak coś dostrzegł.
W drzwiach pokoju stała kobieta w bojówkach i flyersie i celowała do niego z broni.
— Rzuć broń — rozkazała.
Wtedy Nikołaj zwrócił uwagę na sposób, w jaki kobieta stoi i trzyma broń. Jak zawodowiec.
— Policja, coraz lepiej — powiedział Keniu, z jakiegoś powodu jeszcze bardziej rozbawiony. — Zastanawiałem się, na czyje zlecenie mnie obserwujesz.
— To koniec — powiedziała kobieta. — Rzuć broń i poddaj się.
Keniu odciągnął kurek w pistolecie, którym trzymał na muszce Roberta.
— Robert, zastrzel Nikołaja albo w twoim mózgu zamieszka kawałek ołowiu.
— Nie rób głupstwa, Ken! — zawołała policjantka. — Zginiesz zaraz po tym, jak do niego strzelisz.
— Tak, ale on też zginie. — Drugim pistoletem w tym czasie pogroził Porterowi. — Nie, nie, ty się nie ruszaj.
Robert spojrzał przerażony na policjantkę.
— Strzelaj! — zawołał do niego Ken.
W tym momencie padł strzał, aż wszyscy podskoczyli. Nikołaj rozejrzał się nerwowo po pomieszczeniu, ale żadna z czterech broni, jakie były na widoku, nie wypaliła. Ken ze zdziwioną miną opuścił dłonie i upuścił pistolety, Robert odłożył swój z odrazą, tylko policjantka nadal trzymała Kena na celowniku. Otworzyły się drzwi prowadzące na pole i do środka weszło dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, a co więcej — wpuścili do pomieszczenia więcej światła. Ken upadł na kolana, a następnie odchylił marynarkę, wsunął tam dłoń, a następnie wyciągnął i obejrzał krew na palcach. Zszokowany obrócił się w stronę dziewczyny, która z nimi przyjechała. W obydwu dłoniach trzymała mały rewolwer, z lufy którego wciąż wydobywał się dym. Miała bardzo zaciętą minę. Wstała i wycelowała w niego, ale inicjatywę przejęła policjantka.
— Rzuć broń i podnieś ręce do góry! — krzyknęła.
Dziewczyna patrzyła jeszcze chwilę pełnym nienawiści spojrzeniem na Kena, po czym wykonała polecenie.
— Brutusie… — bąknął Ken.
— Mam nadzieję, że zdechniesz od komplikacji po postrzale — powiedziała i splunęła mu w twarz.
9
Oliwka czekała trzy lata na dogodny moment, w którym będzie mogła zadać Kenowi śmiertelny cios. Jak przeczytała w powieści Jeanette Winterson — jeżeli planujesz zamach na króla, musisz być pewna, że się powiedzie; w przeciwnym wypadku król tylko urośnie w siłę. Ken nie był dla Oliwki królem ani nawet większym ważniakiem, ale postanowiła nie ryzykować. Coś, co jest skuteczne w przypadku króla, powinno spełnić swoją rolę również w przypadku ludzkiego padalca.
Cztery lata wcześniej Ken poznał Aguti. Aguti była normalną, pogodną dziewczyną, interesującą się muzyką rockową, zdrowym stylem życia oraz studiującą modelowanie matematyczne z całkiem niezłymi wynikami. Miała przed sobą przyszłość pełną niezłych perspektyw.
Pojawił się w jej życiu przypadkiem i bez wcześniejszego planu. Był w tej samej knajpie. Dosiadł się do stolika, przy którym siedziała Aguti, nie zamierzając jej uwieść ani nawet nie przejawiając większego zainteresowania ją osobą. Na pierwszy rzut oka była dla niego zbyt normalna, trochę pozbawiona ikry, ale w pewnym momencie okazała się odporna na urok osobisty, którym hipnotyzował ludzi. To drobne wydarzenie, na które ona sama nie zwróciła uwagi, skierowało całe zainteresowanie Kena na Aguti; jej perspektywy na przyszłość w jednej chwili zostały zredukowane, choć ona jeszcze o tym nie wiedziała.
Po krótkich podchodach zostali parą, ale dość szybko układ ten zaczął przypominać sadystyczną grę w zniewolenie drugiej osoby. Ken miał obsesję kontrolowania wszystkiego i wszystkich dookoła, a Aguti — jako będąca najbliżej — najgorzej na tym wychodziła. Ta na pozór normalna i na drugi rzut oka silna dziewczyna dość szybko poddała się Kenowi i wpadła w depresję, co zaczęło z początku irytować, a następnie wkurzać Kena. To z kolei pogłębiło stan Aguti. Stopnie na studiach jej się pogorszyły. Zaczęła gorzej sypiać. W końcu nie zaliczyła semestru. Obiecała sobie podciągnąć się przez wakacje i wrócić w nowym roku, ale nie dożyła tego. Łykała coraz więcej środków nasennych, aż w końcu przedawkowała.
Ken w tym czasie upił się na mieście, skąd wrócił w nocy i położył się, na wpół przytomny, obok martwej już Aguti. Dopiero rano dokonał odkrycia. Nie pojawił się na pogrzebie i zerwał wszelkie kontakty z jej rodziną. Policja wstępnie zainteresowała się sprawą, po tym jak rodzina zgłosiła pewne zastrzeżenia co do ich związku, ale Ken miał alibi na wieczór wydarzenia, a sądy nie zajmują się związkami, na które Facebook przewidział określenie „to skomplikowane”.
Krótko po tragicznej śmierci Aguti, w życiu Kena pojawiła się Oliwka. Jej pojawienie się, w przeciwieństwie do pojawienia się Kena w życiu Aguti, nie było ani trochę przypadkowe. Cały poprzedni rok Oliwka obserwowała powolne staczanie się jej kuzynki, Aguti właśnie, na samo dno ludzkiej rozpaczy. Dużo rozmawiały i Aguti z jakiegoś powodu ufała Oliwce. Oliwka wielokrotnie namawiała ją do rzucenia Kena, ale Aguti twierdziła, że nie ma siły; że czuje się, jakby była związana z jakimś wampirem wysysającym z niej całą energię.
Oliwka musiała działać w tajemnicy przed rodzicami, ale udało jej się przez blisko 3 lata uniknąć dekonspiracji. Początkowy plan był prosty — chciała zabić Kena. Szybko jednak okazało się to nie być takie łatwe, ponieważ pomimo swoistej lekkomyślności w traktowaniu innych ludzi, a w efekcie nawet niszczenia ich, Ken był bardzo świadom zagrożeń wokół niego. Momentalnie wyczuwał oszustów, kłamców i naciągaczy. Oliwka łączyła to z ojcem alkoholikiem, ale może po prostu się taki urodził. Postanowiła przyzwyczaić go do swojej obecności; żeby nie czuł zagrożenia z jej strony. Ani przez chwilę nie podejrzewała, że może to potrwać aż trzy lata i że będzie musiała oddać do niego strzał w obecności policji oraz gangsterów.
Wszystko to opowiedziała Franciszce Baumann, która zgarnęła Kena za zabójstwo jakiegoś przechodnia. Wzięła Oliwkę na bok zaraz po tym, jak policjanci w mundurach zabezpieczyli teren, i zaczęły rozmawiać.
— Sąd nie zrobi mu nic za to, co zrobił twojej kuzynce — wyjaśniła pani Baumann. — I muszę cię poinformować, że najprawdopodobniej nie będzie komplikacji po postrzale.
— Rozumiem.
— Ale to dobrze.
— Dobrze?
— Poszłabyś do więzienia.
— Liczyłam się z tym.
— Nie warto. Nie dla takiego typa. Jestem pewna, że Aguti by sobie tego nie życzyła. Pozwól teraz zadziałać prawu.
— Ono nigdy nie działa.
— Obiecuję przypilnować sprawę. Ken nie ma układów z nikim ważnym, więc powinno mi się udać namówić prokuratora do bardziej przykładnego ukarania go.
— Byłoby super.
— Ale musisz mi trochę pomóc.
— Jak?
— Opowiedz mi, co tu się stało?
— Ken namówił biednego Roberta, a potem zmusił, do podjęcia zemsty przeciwko temu Rosjaninowi.
— Chodziło o Nataszę, tak?
— Nie.
— Nie? Jak to?
— Natasza była pretekstem dla Roberta. Ken ostatnio chciał wejść w handel tymi czymiś, co się na siłowni używa…
— Anabolikami?
— Chyba tak. Doping i tak dalej. Wiedział, że Rosjanin handluje z tym gościem, co przyszedł potem.
— Porter.
— Tak. Ken chyba chciał, żeby Robert pozbył mu się konkurencji, a sam by od tego umył ręce.
— Skurwysyn — wyrwało się pani Baumann.
— Może jednak go zabijemy? — spytała Oliwka.
— Nie. Ale wiesz, pobyt w więzieniu też można uniemilić.
— Mam nadzieję.
W tym momencie dwóch policjantów wyprowadziło Kena. Ten na widok Oliwki zaczął się drzeć.
— Suko! Dlaczego do mnie strzeliłaś? Zapłacili ci?!
Jeden z policjantów szarpnął nim tak, że zabolała go rana postrzałowa. Co prawda, ratownicy medyczni opatrzyli go, ale to nadal była rana postrzałowa. Kula niestety przeszła na wylot.
Oliwka wstała i odtrąciła Franciszkę Baumann, która chciała ją chyba zatrzymać. Podeszła do Kena, który nic nie mówił, tylko patrzył wyzywająco na Oliwkę.
— Aguti — powiedziała Oliwka, zaskakując Kena.
— Co z nią? — spytał z niepewnością na twarzy.
— Była moją kuzynką, a ty ją zabiłeś.
— Sama się zabiła! — zawołał Ken.
— Opowiem policji absolutnie wszystko, co o tobie wiem. Zgnijesz w więzieniu.
W odpowiedzi Ken chciał się na nią rzucić i chociaż ją kopnąć, ale policjanci go zabrali do wozu.
— Skąd wiedzieli, gdzie szukać Roberta? — spytał niespodziewanie mężczyzna w płaszczu. Mógł być starszy od Oliwki o jakieś dziesięć lat.
— Jerzy, miałeś czekać w samochodzie — napomniała go Franciszka.
— Już po akcji — odparł Jerzy, nie odrywając wzroku od Oliwki.
— Ken wynajął jakieś dziewczyny, których zadaniem było siedzieć w lokalnym barze czy dansingu, czy czymś takim, i zbierać informacje od wspólnika tego całego Portera. Zdaje się, nie był zbyt rozgarnięty.
Jerzy zaśmiał się.
— Cwaniak — powiedział tylko i oddalił się.
Franka dogoniła go.
— Muszę ich aresztować — poinformowała go.
— Jebaków?
— I Rosjanina.
— Nie musisz. To, do czego tutaj doszło, nie wskazuje na…
— Przestań. Nie będę się w to bawić. Handlują anabolikami i muszę to zgłosić. Chyba to rozumiesz.
Jerzy myślał chwilę.
— To może chociaż zgłosisz to jak najpóźniej, jak tylko się da. Zwróć uwagę, że doszłoby do tragedii i to Robert poszedłby siedzieć, a co najmniej miałby zrypaną psychę, gdyby nie ta akcja. I jako rykoszet moi kumple mają mieć problemy z prawem?
— No proszę, o Roberta się tak nie martwiłeś.
— Hello, jestem tutaj.
— No dobra, ostrzeż ich. W sumie niewiele im to pomoże.
— Dzięki.
Jerzy znalazł Portera w domku. Siedział razem z Nikołajem na wersalce i coś omawiali. Kawałek dalej Natasza rozmawiała z Robertem. Porter i Nikołaj w momencie ucięli wszelkie dyskusje.
— Pisarz, trochę nas wkopałeś — powiedział Porter.
— Nic podobnego — odparł Jerzy, siadając w fotelu naprzeciwko wersalki. — Franka chciała pomóc Robertowi i znalazłaby was tak czy siak.
— Niby jak?
— Lokalizacja komórki. Dostała ładne zdjęcie satelitarne z zaznaczonym tym domkiem po tym, jak tu przyjechałeś.
— Kurwa — przeklął Porter. Wyjął telefon komórkowy, położył go na podłodze i zdeptał go butem. — Nigdy więcej żadnej komórki.
— Franka powiedziała, że zgłosi sprawę z anabolikami dalej.
— Skąd, do cholery, wiesz o anabolikach?
— Och, nie ja. Ta młoda dupa, która była z Kenem. Franka zgodziła się powiedzieć wam o tym, więc jak zwiniecie interes szybko, to niewiele znajdą.
— W pytę.
— Wolisz być zgarnięty od razu?
— Nie, jasne, że nie.
— Tyle mogłem.
— Ciekawe, jak nas znalazł?
— Wynajął jakieś laski, które siedziały w „Pasadenie” i wyciągały informacje z Rasty.
Porter cały poczerwieniał, a Nikołaj dyplomatycznie zaczął patrzeć się w drugą stronę niż Porter.
Robert chciał się zapaść pod ziemię. Nie dość, że dał się wmanipulować Kenowi w jakąś grubszą sprawę, to jeszcze wygłupił się przed Nataszą.
— Przepraszam — powiedział.
— Nie, to ja przepraszam — odparła. — Domyślam się, że też miałam w tym udział.
— Gdyby nie Franka, to mogłabyś zginąć.
— Wolę o tym nie myśleć. — Wzięła głębszy oddech.
— Faktycznie, chciałem zrobić coś złego na początku, ale prawie od razu spękałem.
— Okej, ale więcej już nie będziesz?
Robert zaśmiał się nerwowo i jednak z ulgą.
— Nie, skąd. To nie dla mnie.
Natasza pocałowała go w policzek, właściwie bardziej musnęła, po czym wstała i bez słowa odeszła do nowego chłopaka.
Nikołaj wziął Nataszę i wyszli do pomieszczenia z piecem kaflowym.
— Popełniłem błąd — oznajmił.
— Jaki? — spytała wystraszona Natasza.
— Nie powinienem mieszać interesów z kobietami.
— A-ale… — wyrwało się tylko Nataszy, po czym nie miała pomysłu na ciąg dalszy. — No dobra — powiedziała po chwili zrezygnowana.
— To nic osobistego, ale mogłem dzisiaj zginąć lub zostać aresztowany. Potraktuję to jako ostrzeżenie od losu.
Natasza zacisnęła pięści i chyba chciała na niego nakrzyczeć, ale rozejrzała się dookoła i najwidoczniej stwierdziła, że jest tu pełno ludzi i że nie chce robić scen.
10
Wrócili we czwórkę. Franka naturalnie chciała zabrać tylko Roberta i Jerzego, ale Robert uprosił ją, żeby zabrała również Nataszę, która nie zostawała w domku. Jerzy obserwował ją przez całą drogę. Chyba najbardziej bała się Franki, toteż siadła za nią, żeby wyeliminować szanse nawiązania kontaktu wzrokowego. Sprawiała wrażenie osoby, która żyje przede wszystkim dla własnej przyjemności i niczego więcej, a która na dodatek znalazła się w niekomfortowej sytuacji. Starała się zajmować w samochodzie jak najmniej miejsca, nie odzywała, nawet wyłączyła dźwięk w komórce. Było to na swój sposób zabawne. Niestety, przedstawienie nie trwało długo — Natasza kazała się wysadzić, jak tylko wjechali do miasta, uznając prawdopodobnie, że bardziej komfortowo jej będzie autobusem. A może nie chciała zdradzać Robertowi swojej aktualnej kryjówki?
— To co, po Jebakach? — spytała Franka, jak tylko pozbyła się Nataszy.
— Skąd o tym wiesz? — zdziwił się Robert.
— Opowiedziałem jej — wyjaśnił Jerzy.
— A to nie miał być tajny pakt? — spytał Robert.
— Nie, nie miał. Myślę, że to w ogóle nie był pakt. Że nie było żadnego paktu. Tylko zabawa w przysięgi czterech nastolatków, którym się nudziło.
Robert był zbity z pantałyku, co Jerzy mógł odczytać tylko z jego postawy, ponieważ nie widział jego twarzy, nawet w żadnym odbiciu.
— No ale… przyjechałeś mi pomóc.
I tu mnie masz, gagatku, pomyślał Jerzy.
— To prawda. Ale raczej ze względu na ciebie niż jakiś pakt.
— Co ty sobie w ogóle myślałeś? — naskoczyła na Roberta Franka. — Przecież gdybyśmy się tam nie zjawili, to by doszło do tragedii.
— Wiem — odparł krótko Robert i wyczuć się dało u niego poczucie wstydu.
— No to?
Jerzy prawie interweniował w tym momencie, wiedząc, że Robert nie będzie w stanie tego wytłumaczyć, ale zamiast tego postanowił śledzić ich rozmowę.
— Nie wiem — odpowiedział Robert. — Jak patrzę wstecz, to nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu nie potrafię. Siedziałem w knajpie, chcąc zabić tego całego Ruska i nagle stwierdziłem, że nie potrafię i nie zrobię tego. Wtedy zjawił się Ken, że mi pomoże. Potem wydarzenia potoczyły się tak szybko.
Franki to wyjaśnienie nie zadowoliło, ale Robert nie miał lepszego, więc zmienili temat na jakiś festiwal filmowy czy coś takiego. Jerzy się wyłączył i w pewnym momencie przysnął. Obudził się, kiedy silnik w samochodzie się zatrzymał.
— Co? Gdzie jesteśmy? — spytał.
— U mnie pod domem — wyjaśnił Robert. Cmoknęli się z Franką w policzki. — Dzięki za wszystko i przepraszam za kłopoty.
— Nie martw się już nic, jakoś to wszystko odkręcimy. — Robert wysiadł. Franka obróciła się do Jerzego. — A ciebie dokąd?
— Mogę tu wysiąść… ale najpierw chciałbym pomówić z tobą.
— To mów.
Moment przyszedł trochę niespodziewanie.
— No więc podobało mi się dzisiaj.
— Cieszę się, ale nie będę brała nikogo na akcje. Już nigdy więcej.
— Nie, nie to.
— A co?
— Spędzanie czasu z tobą.
Franka westchnęła.
— Przesiądź się — powiedziała. Jerzy wysiadł z samochodu i usiadł obok niej. — Jesteś bardzo fajnym gościem, ale obawiam się, że za bardzo mi kogoś przypominasz. Kogoś o kim myślałam, że go dobrze znam, a wyszło zgoła inaczej. Prawdopodobnie nie jesteś jak on, ale to silniejsze ode mnie.
— Rozumiem — odparł.
— Na pewno? Nie chcę, żebyś wracał i odstawiał jakiś stalking.
— Stalking i ja? W życiu.
— To dobrze. Jak mówiłam, jesteś fajnym gościem, ale nie w moim typie.
— Spławiasz mnie jak Shania Twain — zażartował Jerzy.
— Hej! — zaprotestowała. — Nie spławiam. Stawiam sytuację jasno.
— To ja już pójdę — powiedział Jerzy, ucinając dalszą dyskusję.
Wysiadł i wszedł między pobliskie bloki. Po drodze myślał o tym wszystkim, rozbawiony świadomością, że prawdopodobnie nikt z uczestników tych wydarzeń nie miał pełnego obrazu tego, co się stało. Nawet Jerzy. Próbował wymyślić jakiś sposób ugryzienia tematu i zrobienia z niego opowiadania, może nawet książki, ale wtedy doszedł pod swój blok.
W mieszkaniu zrzucił płaszcz na podłogę, zzuł buty i minąwszy duży pokój, wszedł do sypialni, w której jedynymi meblami było łóżko i szafa. Zapalił światło. Musiał to robić nawet w dzień, ponieważ miał tu zawsze opuszczone rolety, które wpuszczały jedynie nikłe światło pozwalające rozpoznać kontury nielicznego umeblowania. Potrafił poruszać się po ciemku, którą to umiejętność systematycznie ćwiczył, teraz jednak chciał rzucić okiem na ścianę. Znajdował się tam kolaż ze zdjęć Franki — zarówno tych nielicznych, które wyłowił w Internecie, jak i te, które zrobił ukradkiem lub ukradł Robertowi. Nie było ich wiele, ale nie traktował kolażu jako skończonego dzieła.
Zgasił światło i usiadł po turecku na łóżku. Będzie musiał znowu wymyślić jakiś sposób na dotarcie do niej. Był bardzo wdzięczny Kenowi za wykorzystanie Roberta, może teraz pomoże France złapać Portera i Rastę, którzy bawią się w przemyt? Uśmiechnął się w ciemności. Tak, to będzie dobry pomysł. Był gotów sprzedać wszystkich na świecie, byleby spędzić trochę czasu z Franką. Franciszką. Franią. Franienieczką. Franunią.
Kraków, 29 września–23 listopada 2012