2010-01-16

Z pianką czy bez?

W czasach przedinternetowych — bez paniki, to już za nami — ludzie, nie posiadając platform do dzielenia się śmiesznymi rzeczami typu Soup czy typu Wykop, używali nawet nie maila, bo załączyć coś cięższego od nieanimowanego gifa nie szło bez późniejszego wysyłania przez kilka godzin i to na modemie, ale płyt CD. Wcześniej były to dyskietki, ale ten etap raczej mnie ominął. Kiedy na mych zacnych jajach zaczynały rosnąć włosy, ludzie mieli już dostęp do nagrywarek. Wcześniej były one domeną piratów. Mając nagrywarkę, robiło się zrzut 650 MB (często była to ponad połowa całej dostępnej przestrzeni dyskowej) i miało miejsce na kolejne, a to zgrane pożyczało się znajomym. Różne ziny, śmieszne obrazki, wavy (ludzie, jakie mp3? o bitrate też nie pytajcie) ze śmiesznymi piosenkami i audycjami zgranymi z radia, małe flashowe gierki i zresztą nie tylko flashowe, do tego małe desktopowe aplikacje, które np. ograniczały się do okna z pytaniem „Czy brakuje ci miejsca na piwo na biurku?” a po potwierdzeniu otwierało napęd CD, tematy do Windowsa, tapety, zestawy ikonek i kursorów, jak i całe mnóstwo innych pierdółek, których nie jestem sobie w stanie przypomnieć. I tam przeczytałem pewną listę.

(A może wcale nie tam, ale prawie widzę windowsowy notepad.exe z otwartym plikiem txt.)

Lista omawiała 20 typów ludzi, jakich można spotkać w męskiej toalecie, a dokładniej skrócona charakterystyka użytkowników pisuarów. Pamiętam jak przez mgłę kilka, ale jeden zapadł mi w pamięć na całe lata — Dziecinny. „Dziecinny zawsze celuje w wodę, żeby się pieniło.” Piękne! Prawie jak skakanie po ściętych pierwszym mrozem kałużach w miejscu, gdzie jest powietrze i tak fajnie pęka. (Tylko uwaga! Można przez to stracić dziewczynę.)

Już wcześniej lubiłem tak sikać, ale od tego momentu stało się to moim nieomalże sportem narodowym. Moją ambicją było nie zostawić ani trochę niespienionej wody. Na ogół się udawało. Przez lata doskonaliłem swój warsztat, swoje umiejętności, rosnąć w dumę i puchnąc niczym użądlona przez osę dłoń (bo przecież nie od żadnych czynności czynionych ukradkiem), aż pewnego dnia napotkałem swoje nemezis.

Moim nemezis był chłopak znajomej. Drobny, niepozorny, trochę łaknący uczucia, chowany surowo przez swoich dziadków typ, który swoimi zachowaniami czasami przerażał. On, kiedy udawał się do kibelka, to — o bogowie! — kierował strumień ciepłego moczu prosto w wodę pod takim ciśnieniem, że za każdym razem nie mogłem wyjść z podziwu, iż ceramika to wytrzymała, miast pierdolnąć tam niczym Berlin podczas brytyjskich nalotów w czasie II Wojny Światowej. Znajomy ów oddawał mocz z takim brakiem stylu, że zraził mnie do dotychczasowego sposobu sikania. Od tamtej pory leję zawsze po ściankach.

Zawsze? No właśnie. Ostatnio mnie naszło, żeby spróbować po staremu i jeszcze odczuwam nieprzyjemne dreszcze na wspomnienie tamtego odgłosu, ale mniejsze niż jeszcze kilka lat temu.

A Wy, jak oddajecie mocz? Czy macie jakieś ulubione techniki, czy może raczej unikacie w tej dziedzinie życia jakiejkolwiek rytualizacji?