2010-06-28

Wyznania politycznego ćpuna

Poszedłem kiedyś do kina na „Smakosza 2”. Jest to horror, w którym tytułowy potwór co 23 lata oddaje się dość niecodziennemu rytuałowi. Po przebudzeniu musi np. zjeść oczy, żeby widzieć, płuca — żeby oddychać itd. Fascynujący temat, zapewne przyznacie. Druga część minimalnie bardziej podobała mi się od pierwszej, po części dzięki inteligentnej grze ze schematami (np. nawiązanie do „Szczęk” z harpunem). Temat był na tyle chodliwy, że podobno kręcą trzecią część. (Ciężarówka wraca!) Siedziałem w ostatnim rzędzie z brzegu, lecz coś mi cały czas przeszkadzało. Była to para siedząca obok mnie — chudy, acz wysoki dres i jego dziewczyna, zapewne jakaś blachara. Cały film gadali, komentując to, co się dzieje na ekranie. To było w czasach, kiedy nie nosiłem przy sobie maczety do kina, a i o dresach głośniej było z racji na różne wybryki, więc trochę krępowałem się ze zwróceniem uwagi. Pamiętam, jak byłem na „Dwóch wieżach”, to obok mnie siedziało dwóch gówniarzy, może po 12 lat mieli. Jeden z nich robił to samo, opowiadając co się zaraz wydarzy i odbierając mi w ten sposób frajdę z obcowania z ekranizacją wielkiej literatury, aż podczas jakiejś jasnej sceny spojrzał — niczego nie podejrzewając — w moją stronę, by ujrzeć posępne oblicze i palec dotykający moich ust, który to znany w naszej kulturze gest nakazał mu milczenie. Właściwie to poczułem się trochę jak przeor z klasztoru objętego klauzurą. Chłopiec skinął głową wystraszony i więcej nic nie opowiadał. Z dresem nie poszło tak łatwo, ponieważ był większy, był z dziewczyną (popisywałby się), a na domiar złego film dział się w nocy. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie znalazł jakiegoś wyjścia z sytuacji. W pewnym momencie, kiedy obydwoje zgadywali, jak to było w pierwszej części włączyłem się, tłumacząc jak było. Przełamaliśmy pierwsze lody i przez resztę seansu rozmawiałem razem z nimi. Okazali się całkiem sympatycznymi ludźmi, choć nie wymieniliśmy się numerami telefonów.

Polityka…

W 2005 roku wymyśliłem, że zainteresuję się polityką. Temat nie wydawał się specjalnie wymagający, chętnych do dyskusji na forum, na którym byłem zarejestrowany, było trochę. Żyć nie umierać. I tak zaczęła się moja przygoda z polityką, jaka przypadła na rządy PiS-u. Nie pamiętam, jak długo mnie to pasjonowało, ale w 2007 roku było już po ptakach. Wydaje mi się, że Lepper mnie ostatecznie rozwalił, kiedy był premierem, potem wyleciał i znowu wrócił. Powtarzalność tego, a także elastyczność Prezesa Jarosława, który bawił się polityką jak klockami Lego, sprawiła, że w końcu zarzuciłem temat. Ile można?

A jednak okazało się, że z polityką jest jak z meskaliną albo snem we śnie — człowiek nigdy stamtąd nie wraca, nawet jeśli mu się wydaje, że już jest trzeźwy/obudzony. Niczym otchłań pożera człowieka i już potem nie oczekuje nawet, by jej wierzyć. Tak mi się wydawało, kiedy po tym jak tupolew spadł w Smoleńsku wszyscy dookoła mnie zaczęli politykować. Zacząłem z pozycji żartownisia, ale to się nie udaje na dłuższą metę, jeśli druga strona jest poważna i bez poczucia humoru. Może błędem jest wchodzenie w dyskusję, pomyślałem, robiąc sobie przerwę, ale znowu mnie wciągnęło. Stąd mi się ta meskalina przykleiła.

Tymczasem wciąż byłem wystraszonym chłopcem bez maczety, który wolał zacząć rozmawiać na chujowy temat niż jakoś się od tego odciąć.

Kiedy zaczynałem swoją karierę w Internecie jako Aubrey, postawiłem sobie jeden cel: żadnej polityki. Dlaczego? Wbrew pozorom nie miało to nic wspólnego z uczuciami innych ludzi. Każdy, kto przeżywa politykę i to, co zrobił ten czy tamten polityk, nie zasługuje na to, by liczyć się z jego uczuciami. Chodziło o świeżość. Oglądałem kiedyś „Szymon Majewski Show”. Program ten dawał mi dużo frajdy i w ogóle, ale potem przyszły wakacje i powtórki. Oglądając kiedyś na nocnej zmianie — byłem wtedy parkingowym przy takim wieżowcu, który nie miał przeznaczonych innych miejsc do parkowania, więc cała reszta, poza paroma prezesami, musiała parkować po uliczkach dookoła, doprowadzając okolicznych mieszkańców do szewskiej pasji — no więc oglądając powtórkę tego programu w ogóle nie śmiałem się. Zamiast tego rozpaczliwie próbowałem przypomnieć sobie kontekst tamtego programu. Tamto wydarzenie na stróżówce zostawiło we mnie przeświadczenie, że polityka to kiepski temat do żartów. Łatwy, ale aktualny tak długo, jak sięga ludzka pamięć, a patrząc na kolejne roszady — bo nie zmiany — w świecie politycznym, pamięć ludzka jest w tym temacie krótka jak penisy tych ludzi, co tak szczodrze rozdają blokady na Twitterze. Może nawet krótsza, choć wydaje się to już groteskowe w tym momencie.

W zeszły wtorek poczułem, że stoczywszy się w politykę niczym w jakiś alkoholowy ciąg, straciłem na śmieszności. Nie namyślając się długo podjąłem decyzję: dziś nie piszę o polityce. (To znaczy „dziś”, czyli w tamten wtorek.) Spodobało mi się i w środę też to powiedziałem: dziś nie piszę o polityce. Zdaje się, że tak się rzuca palenie i inne używki. Nie przyjmuje się wydumanych dat i nie robi pomp pt. ostatni dzień. Mówi się do samego siebie: wypaliłem już ostatniego papierosa, to był ten poprzedni. Po środzie przyszedł czwartek, potem piątek i weekend. Dziś jest poniedziałek, a ja jestem na dobrej drodze do wyleczenia się z nałogu politykowania [!]. Już wiem, jak czuje się ćpun, który odstawił, ale dalej siedzi na melinie, gdzie znajomi walą herę w żyłę.

…temat dla wszystkich na sali

Wbrew pozorom nie nabijam się z obserwowanych przeze mnie ludzi. Nagła trzeźwość, którą staram się nie skazić gderaniem neofity, pozwoliła mi zobaczyć samego siebie, jak i innych, którzy wklejają dziesiątki linków, babrają się w populistycznych obietnicach, których kolejni politycy nigdy nie spełniają (wg Janusza Korwin-Mikkego, całe szczęście, że nie spełniają), kolejne analizy, a właściwie ich interpretacje, a wszystko to skażone duchem tymczasowości. Za tydzień potrzeba kolejny analiz, a raczej interpretacji i tak interes się kręci. Dzięki temu TVN24 ma z czego wypłacać pensje swoim dziennikarzom i całej reszcie, istnieje kilka tygodników tzw. opiniotwórczych, a tak naprawdę zajmujących się polityką + wrzucających 3 rezencje filmów/płyt na krzyż, jeden artykuł poświęcony kulturze i jeden popularnonaukowy.

Ale gazety lub czasopisma to pikuś. Mówimy o milionach Polaków, którzy wymądrzają się codziennie w Internecie i przypomina mi to demotywator, który brzmiał (obrazek nie ma znaczenia):

Blogging: never so many had to tell so much to so few.

Zatem dlaczego?

Chodzi o barierę wejścia. W przypadku polityki jest zaskakująco niska. Nie dziwi to — skoro byle wieśniak może zostać wicepremierem, to tym mniejsze kwalifikacje wymagane są od komentatorów tego całego nie prowadzącego donikąd cyrku. I ludzie korzystają z tego. To nie kwestie dotyczące lotnictwa i procedur, jakim podlegają piloci; to nie fizyka kwantowa ani inny wymagający jakiejś wiedzy temat. To tylko polityka, gdzie wystarczy mieć swoje zdanie (od biedy i to nie jest wymagane, poglądy można pożyczyć od kogoś innego lub w ogóle sprokurować). W sumie dlaczego nie? W pewnym momencie można nawet poczuć, że zmienia się świat — retweetując wiadomości i podśmiewając się z polityka obozu przeciwnego. Bycie w opozycji nigdy nie było takie proste.

Tu powiedziałem sobie: stop. (Tak naprawdę powiedziałem sobie: „prr, szalony”.) To mało ambitne i tylko przez chwilę aktualne. Nie dla mnie. Dla jednego alkoholika nie wprowadzą prohibicji, toteż nie będę prosił nikogo o zmianę tematu, ale muszę trzymać się pozycji obserwatora. Ja chcę sobie wybudować pomnik trwalszy niż ze spichrzu, a na plecach żadnego politruka tego nie osiągnę. Poza tym doszukiwanie się zależności matematycznych w liczbie obserwowanych oraz tweetów jest znacznie bardziej stymulujące intelektualnie.

Ale już na zawsze będę nie „człowiekiem, który nie rozmawia o polityce”, tylko „ćpunem, który już od x czasu nie rozmawiał o polityce”. Dzieci, weźcie ze mnie przykład, zainteresujcie się muzyką, sztuką lub pornografią. W tym nadzieja.