Urwany zawias
10 kwietnia 2010 roku zaczął się leniwie i ospale, jak to sobota ma w zwyczaju. Na nogach byłem przed godziną 9, ponieważ musiałem zawieźć kogoś w pewne miejsce. Nalałem sobie kawy z ekspresu, dolałem mleka i poszedłem do salonu, gdzie usiadłem w swoim ulubionym fotelu z widokiem na telewizor nastawiony — jak w 90% przypadków — na TVN24. Nie pamiętam, o czym opowiadali, może nawet wałkowali jeszcze lekko przeterminowany temat szkód po zimie. (Temat nie był, naturalnie, przeterminowany dla ludzi, których szkody dotknęły, ale widzowie szybko się nudzą). Pośród tymi newsami pojawił się jeden, który mnie wyraźnie rozbawił. Prowadzący program oznajmił, że prezydencki samolot ma problemy z lądowaniem na lotnisku w Rosji.
Wypiłem łyk kawy.
Problemy z samolotem prezydenckim nie były niczym nowym. Od jakiegoś czasu docierały do mnie informacje, że tu były problemy z lądowaniem, a tam ze startem, tego typu rzeczy. Trochę jak urywający się zawias w drzwiach. Drzwi się jednak trzymają, więc nic się z tym nie robi. Aż któregoś dnia zawias nie wytrzymuje dłużej takiego traktowania i ostatecznie się urywa. Do tej jednak pory co najwyżej się z tego żartuje. — Samolot prezydencki znowu nie może wylądować! — zawołałem do tych domowników, którzy palili papierosy na tarasie.
I nagle ekskrement trafił w wentylator. Prowadzący poinformował wszystkich, że samolot się rozbił, ale że nic więcej na razie nie wiadomo.
Sięgnąłem po telefon, z którego napisałem tweeta o wypadku. Pomyślałem, że o tej porze wiele osób nie ogląda wiadomości. Co by się miało wydarzyć w sobotę rano? Niektórzy (m.in. Miłosz) uznali, że to żart. Tak to jest, jak się wciąż żartuje. Choć coś takiego akurat byłoby dla mnie kiepskim żartem (chroń nas, boża opatrzności, przed kiepskimi żartami); nie wszyscy jednak muszą być znawcami mojego stylu. Przypomina to trochę bajkę o chłopcu, który wciąż straszy wilkiem, aż w końcu wilk przychodzi i nikt mu nie wierzy. No cóż, sam wybrałem tę drogę. Z drugiej strony, wiadomość sama w sobie brzmiała bardzo nieprawdopodobnie.
Po moim tweecie poszły kolejne. Ludzie wymieniali się strzępami informacji. Dopiero po chwili podano do wiadomości, że nikt nie przeżył. Po pierwszym szoku zaczął rozwijać się chaos informacyjny. Ile osób zginęło, kto był na pokładdzie, kogo nie było, jak do tego doszło — w mitycznym eterze kursowały tam i nazad kolejne informacje, w większości zaprzeczające poprzednim i obalane przez kolejne.
Tym, co mnie najbardziej już wtedy dziwiło, było: kto wsadził tych wszystkich ludzi do jednego samolotu? Jeszcze rozumiem politycy, powiedziałem do domowników, ale wojskowi? Jak ktoś jest generałem, to chyba powinien mieć choć odrobinę taktycznego podejścia do sprawy. Pytanie pozostało zawieszone jednak gdzieś w próżni, ponieważ informacyjny chaos koncentrował się póki co na faktach dotyczących samej katastrofy i jej przebiegu.
W tym momencie musiałem wyjść z domu i jechać na drugi koniec miasta. W samochodzie mam zepsuty mechanizm wysuwający antenę radiową, więc przez ten czas raczyłem się muzyką, nie doniesieniami z odległego, spowitego mgłą lotniska wojskowego. Na miejscu dzięki Twitterowi nadrobiłem zaległości, których było dużo, ale poza tym, że się miejscami wykluczały, to na domiar złego powtarzały. No cóż, chaos rządzi się swoimi prawami. Tak było już do końca dnia — w momencie, kiedy coś się wyklarowało, coś innego wprowadzało zamieszanie na nowo.
Ja już jednak wiedziałem, co będzie dalej.
Sytuacja od strony medialnej przypominała mi do złudzenia to, co się działo po śmierci Jana Pawła II. Wydaje mi się, że gdzieś około godziny 17:00 Bronisław Komorowski, ówczesny marszałek sejmu, ogłosił żałobę narodową. Jestem osobnikiem, który ceni sobie pewien porządek. Jednym z elementów świata jest dla mnie ramówka telewizyjna. Rzadko oglądam telewizję, ale wiem, czego oczekiwać, kiedy włączam telewizję. Ogłoszenie żałoby narodowej wprowadza w ten porządek kolejny chaos, jakby mało było tego informacyjnego. Domyślam się, że jakieś poczucie powinności każe usunąć film akcji i zastąpić go innym (dzięki czemu obejrzałem „Świętego z Fortu Waszyngtona”, którego na ogół chyba nie grają), ale mnie to tylko utrudnia odnalezienie się w sytuacji. Innymi słowy: jest to dla mnie sytuacja daleko bardziej męcząca niż musi. Po śmierci Jana Pawła II dezorganizacja telewizji trwała 2 tygodnie. W tamtą sobotę bałem się powtórki z rozrywki.
Inną rzeczą, jaką zapamiętałem z 10 kwietnia 2010, było mnóstwo patosu, który wylewał się z każdej strony. Gdyby był on tylko autentyczny, gdyby był wyrazem uczuć targających ludźmi, nie byłoby problemu. Ja osobiście przeżywam trochę jak żółw, a trochę jak Japończyk — w środku; nie przeszkadza mi to jednak w uszanowaniu innego sposobu ekspresji, nawet jeżeli nie utożsamiałem się z poglądami przeżywającego. Każda tragedia jest przeżywana indywidualnie. Gorzej, że styl podłapali również dziennikarze. W ten sposób zdewaluowali ów patos. Ten prawdziwy zaczął się mieszać z tym na pokaz, z układaniem wyrażeń, żeby „odpowiednio” brzmiały. Ta mieszanka była niestrawna i przyprawiła mnie o mdłości.
Czytam historie ludzi, w których piszą, że bardzo przeżywali i płakali, gromadzili się razem i tym podobne. Ja pamiętam odrętwienie. Obserwowałem wszystko jak zza szyby. Polityką interesuję się trochę, do tego z przerwami, nie utożsamiam się z żadnym ugrupowaniem politycznym. Nie odczułem osobiście katastrofy w Smoleńsku. To nie była moja tragedia. Ludzie lecący tupolewem nie byli dla mnie reprezentantami żadnej mojej sprawy. Bardziej bałem się deroganizacji aparatu państwowego.
Odrętwienie po części wzięło się również z bombardowania wiadomościami — pierwszą funkcją ludzkiego mózgu jest zbieranie informacji, dopiero potem ich przetwarzanie; w sytuacji nadmiaru informacji wszystkie siły przerobowe mózgu zostają przerzucone na zbieranie informacji. Mam ADHD, co objawia się m.in. trudnością z wartościowaniem przychodzących informacji. Przy tej ilości, jeżeli potraktować każdą wiadomość jako tak samo ważną, dochodzi do osiągnięcia granic możliwości. W odrętwieniu więc oglądałem już wieczorem zapłakaną Monikę Olejnik, wspominającą prezydenta; z tym samym odrętwieniem czytałem jednocześnie w Internecie oburzenie ludzi o te łzy. Wydarzenie, w którym niektórzy chcieli widzieć coś jednoczącego Polaków, już zaczynało dzielić. Nie pojmowałem tego. Czułem się jak kosmita obserwujący bezsensowne zachowania, dopiero czekające na opisanie i sklasyfikowanie.
Zanim wieczorem popadłem w odrętwienie, trochę żartowałem w ciągu dnia, również niewybrednie. Nie sprawdzałem tego, ale kilka osób pewnie przestało mnie wtedy obserwować. Nie miałem o to pretensji, bo to być może nietypowy sposób radzenia sobie z trudnymi momentami. A jednak. Obśmianie czegoś oswaja zagadnienie. Dlatego żartuje się np. z dyktatorów. Ja wtedy obśmiewałem nadciągającą, w moim odczuciu, histerię narodową oraz dezorganizację całych mediów.
Wieczorem już tylko zbierałem informacje.
Tego dnia położyłem się spać bardzo wyczerpany. Miałem dość tematu katastrofy na długie lata. Zaletą tego dnia był brak dyskusji na temat tego, co się tam właściwie stało. Pojedyncze nieśmiałe teorie były bardziej wróżeniem z fusów. Nie miałem jednak siły tego docenić.
10 kwietnia 2010 roku byłem kosmitą, który znalazł się w środku burzy informacyjnej dotyczącej sprawy, która nie była jego.