Stowarzyszenie nicków
Na początku, zanim narodził się Internet, były sieci uczelniane, gdzie wszyscy się znali i nie miało wielkiego znaczenia, jak się ktoś podpisał, bo i tak wiadomo było, kim jest. Potem jednak Internet rozprzestrzenił się i pojawili się w nim ludzie z różnych bajek. Nie podaje się swoich danych nieznajomemu, więc internauci przyjmowali pseudonimy. Od jakichś 2-3 lat ludzie pojawiają się pod swoimi prawdziwymi imionami i nazwiskami oraz publikują swoje portrety zamiast śmiesznych zdjęć kotów czy np. podrasowanego wizualnie volkswagena golfa. Ich prawo.
Nie byłoby problemu, gdyby nie wyższość, z jaką niektórzy odnoszą się do ludzi, którzy postanowili nie ujawniać się światu. Zaraza ta przyszła ze strony tzw. tradycyjnych mediów, różnych ludzi, którzy walczyli o kulturę osobistą w Internecie, nic o nim nie wiedząc. Weszli do Internetu jak do siebie, z ubłoconymi buciorami, i zaczęli wprowadzać swoje zwyczaje nie zauważając, że tu jest inny świat. Dzięki ich ignorancji zwyczaje się trochę zmieniły i dawny frazes „Nawet się nie podpisałeś pod swoimi słowami” nie oznacza już pustego pola nick, tylko nick w ogóle. Tymczasem są 2 przyczyny, dla których posługiwanie się nickiem zamiast swoim imieniem i nazwiskiem, jest bardzo dobrym pomysłem.
Merytoryka. Ta zdecydowanie zyskuje najwięcej. Ludzie nie wiedząc z kim mają do czynienia rezygnują z inwektyw, a zaczynają używać argumentów. Przezywanie się jest bezsensowne, kiedy miotamy wyzwiskami pod adresem kogoś abstrakcyjnego, tymczasem dyskusja na anonimowości nie cierpi. Dzięki usunięciu personaliów, kiedy trafimy na kogoś, kto zajmuje się tylko wyzywaniem innych, wiemy, że należy go olać i robić swoje. Kiedy występujemy w sieci jako my, musimy się z nim sądzić, twierdząc, że zostaliśmy obrażeni i ponieśliśmy wielkie straty moralne wynikające z tego, że jakiś palant nazwał nas idiotą (lub coś podobnego). Dzięki moralności Kalego ludzie nie dostrzegają, że sami niejednokrotnie robią z siebie idiotów umieszczając swoje dziwne zdjęcia na Naszej Klasie czy Facebooku lub nazywając znanych ludzi bucami. Koszula bliższa ciału. Anonimowy Internauta, który pojawił się w sieci celem zbierania informacji i rozwoju osobistego, jest wolny od tych pułapek.
Niestety, nieprawdą jest, że ludzie zachowuję się lepiej, kiedy podpisują się pod swoimi słowami imieniem i nazwiskiem. Napotykam na Facebooku coraz więcej ludzi, którym to nie przeszkadza. Argument obalony.
Święty spokój. Kiedy już zmęczę się obecnością w Internecie, to się wylogowuję i zapominam o tym śmietniku tam (no, właściwie: tu). Wszyscy mądrale i pieniacze zostają w piaskownicy, a ja mam czas zająć się ogrodem albo pościgać golfem, którego ustawiłem sobie na awatarze, po płycie nieczynnego lotniska. Jest w sieci oczywiście trochę niesamowitych ludzi i to dla nich wracam. Na ogół nie mam do czynienia z idiotami — chyba że sam się proszę — więc nie tak często daję sobie spokój z Internetem. Ale mogę to zrobić w każdej chwili. I wtedy anonimowość pozwala mi mieć pewność, że kiedy się wyloguję, to jakiś psychofan albo człowiek, który nie miał racji w dyskusji, lecz nie chciał tego przyznać, nie znajdzie mnie, choć może próbować szukać.
Z tego powodu odmawiam podawania większości swoich danych w sieci. Z wartościowymi ludźmi potrafiłem się odnaleźć w czasach samych nicków, potrafię i teraz. I nie dam sobie ubrać gęby chama pospolitego komuś, kogo jedyną zaletą jest to, że potrafi się podpisać własnym imieniem i nazwiskiem w sieci.