2010-02-22

Niech wiszą krzyże

(Z cyklu „Wyznania dawnego antyklerykała”.)

Myślałem ostatnio o sprawie krzyży powiszujących w różnych budynkach użyteczności publicznej. Dawniej byłem im bardzo przeciwny, ale antyklerykalizm mi się trochę przejadł i pomimo iż walka z krzyżami dawała mi dużo radości — po części dlatego, że jest w najbliższym czasie nie do wygrania, można więc poświęcić dużo czasu i energii bez obawy, że się skończy nim się na dobre zaczęło — to z wiekiem trochę złagodniałem i zacząłem patrzeć na różne sprawy bardziej taktycznie. Sądziłem, że lektura „Sztuki wojny” Sun Tzu nie odbije się tak bardzo na moich poglądach, lecz stało się inaczej. Poczytałem nadto o różnych zjawiskach transgresji w kulturze, co okazało się bardzo dobrym uzupełnieniem. W końcu stwierdziłem, że jeżeli ktoś chce walczyć z krzyżami, to wyrządzi im największą szkodę pozwalając pozostać w tych wszystkich budynkach. Dlaczego?

Przypomnijmy sobie, dlaczego krzyż się tam znalazł: ponieważ był ważny dla szeroko pojętego ogółu. Wartości moralne wyznawane przez ww. ogół były zaczerpnięte z nauk chrześcijańskich (w co nie wierzę, ale ludzie wierzyli, że tak jest) i taki krzyż w budynku użyteczności publicznej był bardziej niż zrozumiały.

Obecnie jednak świat się zmienia, zmienia się również Polska i udział nauk katolickich w życiu publicznym zmniejsza się. Złośliwi mogliby powiedzieć, że prawda po prostu staje się bardziej widoczna, ale nie słuchajmy tych podłych kalumni. Zresztą dla mojego wywodu ma to drugorzędne znaczenie. Sedno jest takie, że ludzie coraz liczniej nie budują swojej moralności w oparciu o nauki Kościoła Katolickiego (a krzyże tej denominacji zalegają na ścianach szkół i urzędów), a zatem krzyż traci na znaczeniu. Nie utożsamia wspólnego dla wszystkich źródła mądrości życiowej.

Po latach tłustych przyszły lata chude, lecz katolicy nie chcą lub nie potrafią tego zobaczyć i wolą odgrywać komedię pt. nadal znaczymy tak dużo. Jasne, znaczą dużo, ale mniej niż kiedyś. Skoro krzyż powoli robi się niszowy, to usunięcie krzyży z budynków leży w interesie przede wszystkim katolików. Tak, właśnie Was, moi drodzy, ponieważ umieszczając je w miejscu, gdzie nic nie znaczą, sprowadzacie je w oczach niewierzących do roli paprotki albo obrazka na ścianie. Krzyż nie przydaje urzędowi splendoru, a wręcz zdaje się współgrać z panującą tam biurokracją oraz korupcją. Tak chcecie być kojarzeni? Jeżeli tak, to zostawcie je tam. Ja nie zamierzam tknąć palcem w sprawie choćby przewieszenia ich na inną ścianę (np. do toalety lub schowka na miotły), to Wasza sprawa i warto, żebyście to w końcu dostrzegli.

Kolejną konsekwencją umieszczania krzyża w urzędzie państwowym (państwa świeckiego) jest uwalnianie go z kontekstu. Z sacrum, o które tak dzielnie walczycie, jak jakaś artystka powiesi chuja na krzyżu (w zaślepieniu nie zauważyliście, że to krzyż grecki), a które zupełnie poświęcacie na rzecz działań, które kojarzą się z psem obsikującym swój teren. Podejrzewam, że przyzwyczailiście się do tego, że jesteście religią jedynie słuszną i panującą, ale w tych okrutnych, postmodernistycznych czasach już tak nie jest i uwalnianie krzyża z jego pierwotnego kontekstu powinno być postrzegane przez Was jako niebezpieczne dla wyznawanego światopoglądu. Dlaczego?

Może posłużmy się przykładem Jasona Voorheesa, który posłużył mi już raz jako pomoc naukowa. Jason, morderca znad jeziora Crystal Lake, jest postacią, która uwolniła się ze swojego kontekstu, czyli 11 filmów, w których się pojawia i obecnie jest rozpoznawany również przez ludzi, którzy tego filmu nie widzieli i nie zamierzają. Mężczyzna w masce hokejowej i z maczetą umieszczony w teledysku albo np. filmie animowanym przywodzi na myśl jakieś skojarzenie. W przypadku kultury to nic zdrożnego, bo oznacza tyle, że Jason jest popularny. Ale Jezus wyrwany z kontekstu traci swoją moc, staje się przedmiotem żartów i drwin. Dawniej z racji na uwarunkowania kulturowo-społeczne wydawało się, że zaciąga trochę tego sacrum do urzędu czy szkoły, ale tak naprawdę to ludzie go ze sobą zabierali. Kiedy ludzie nie wierzą, metalowa sylwetka Jezusa na drewnianym krzyżu traci jakąkolwiek moc i staje się przedmiotem. Dekoracją na ścianie.

Jeżeli więc ktokolwiek powinien walczyć o zdjęcie krzyży z urzędów, to winni to być sami katolicy. Nie oglądałbym się na „racjonalistów” walczących z krzyżami, ponieważ racjonalista nie będzie się przejmował czymś takim. Ktoś, dla kogo krzyż nic nie znaczy, nie zaprząta sobie nim głowy. Równie dobrze mógłby tam wisieć Ganesz lub podobizna Allaha.

Ale jeszcze przez jakiś czas katolicy nadal będą obsikiwać drzewa i zaklinać rzeczywistość, podczas gdy ja będę obserwował dewaluację symbolu, o który podobno walczą, i natrząsał się z obranej przez nich taktyki.


[Poniższa część została dopisana 12 lipca 2010.]

Krzyż przed pałacem

Myślałem, że wyczerpałem temat — i właściwie tak się stało — ale pojawiła się kolejna okoliczność z udziałem krzyża, do której chciałbym się odnieść.

Chodzi mi o krzyż postawiony przez harcerzy przed Pałacem Prezydenckim. Miał on upamiętniać ofiary wypadku z 10 kwietnia 2010 i zapewne tak było, ale po upływie 3 miesięcy krzyż zaczął robić się kością niezgody. Właściwie można by go usunąć w tej chwili, ponieważ wybrany został już nowy prezydent, tamten został pochowany, a gdzieś w okolicy jest umieszczona tablica z nazwiskami ofiar. Krzyż można by uroczyście i z małą pompą przenieść w jakieś bardziej godne miejsce (czytałem dziś w „Metrze” propozycje kilku świątyń), dokąd można by odbywać pielgrzymki. Raczej odrzucam pomysł ze sprzedażą krzyża na Allegro i zasilenie konta jakiejś organizacji charytatywnej. (Podejrzewam, że byłyby obawy o jakiegoś bezbożnika, który kupiłby krzyż i zbezcześcił go, ale sądzę, że zostałby przelicytowany przez jakiegoś pobożnego człowieka, więc ryzyko byłoby stosunkowo niewielkie.)

Czy tak się stało? Nie. Pewna grupa ludzi (nie analizowałem jej składu, więc pozostanę przy tym ogólnym określeniu) chce tego krzyża właśnie tam. Nie będę wnikał w kwestie prawne typu: kto jest właścicielem krzyża, kto — terenu itd. Nimi niech zajmą się prawnicy, ja spojrzałem na to swoim okiem i widzę, że gdzieś tam nierząd się tli, a w bezpośrednim tle krzyża brudna polityka. Nasza pewna grupa ludzi chce, by krzyż stał tam tak długo, aż nie zostaną wyjaśnione przyczyny katastrofy w Smoleńsku. A ja mówię: zgoda! Niech stoi tam tak długo, jak chcą, ponieważ w ten sposób realizowany jest mój postulat, czyli wyrywanie krzyża (jako symbolu, nie tylko tego konkretnego) z jego kontekstu. Przez chwilę go miał — był to okres żałoby, teraz jednak żałoba dobiegła końca i życie powinno „ruszyć dalej”. Dłuższe trzymanie krzyża w tamtym miejscu wyrywa go z domeny żałoby i przesuwa do politycznej gry.

Przewidywane skutki (w dłuższym terminie), to: 1) upolitycznienie krzyża, który ze sfery osobistych przeżyć stanie się miejscem manifestu, który nie ma nic wspólnego z religią; 2) zniechęcenie do siebie sporej grupy ludzi, którą drażni takie granie symbolami, jest to grupa dość niejednorodna, ponieważ są w niej z jednej strony a) niewierzący, którzy chcieliby rozdziału polityki i religii, jak i b) wierzący, którzy religię traktują jako kwestię osobistą; o ile ci pierwsi mogą protestować na głos (i być widoczni), tak ci drudzy mogą się po prostu zrazić i następnym razem oddać głos w wyborach na kogoś innego lub zostać w domach.

Gdyby więc trzeba było podpisać jakąś petycję w obronie krzyża, to walcie do mnie drzwiami i oknami. Wszystko Wam podpiszę, „obrońcy” krzyża.


[Poniższa część została dopisana 4 sierpnia 2010.]

Pierwsza bitwa o krzyż

Oto stało się. Wczoraj krzyż miał zostać zabrany sprzed pałacu prezydenckiego i przeniesiony kilkadziesiąt metrów dalej. Rzecz nie udała się, ponieważ zebrani pod krzyżem ludzie dostali ataku zbiorowej histerii. Wg niektórych nieudolność strażników miejskich i nie zastosowanie ostrzejszych środków jest porażką, bo tzw. obrońcy krzyża mogą poczuć się „moralnymi zwycięzcami”. Być może tak właśnie było, taktycznie na pewno — wg mnie błąd leży wcześniej, tj. podczas organizacji całej akcji: przygotowano za małe siły, które wolały nie wdawać się w bójkę, której bez pobić, a może i poważniejszych ofiar, nie udałoby się zakończyć. Odpuszczenie przez władze jest przez wiele osób zaś rozpatrywane jako wyraz słabości naszego państwa. Na pewno następnym razem będzie jeszcze trudniej.

Ale w tym tekście zajmuję się wyrywaniem krzyża z jego sakralnego kontekstu. Upolitycznienie krzyża zaczęło być dostrzegalne również dla wierzących. Trafiłem na Salonie24 na tekst człowieka deklarującego się jako katolika, który napisał, że nie podoba mu się wykorzystywanie symbolu jego wiary do budowania mitu Lecha Kaczyńskiego. Istotnie, pojawiły się głosy — dość liczne — że atak na krzyż jest atakiem na pamięć o Lechu Kaczyńskim. Symbol religii stał się symbolem politycznej walki. Osobnik z Salonu24, który podniósł tę kwestię został wyzwany od pogan, co też jest godne odnotowania, bo oto krzyż po wyrwaniu z kontekstu może posłużyć poróżnieniu między sobą wierzących. Na razie tak wyszło, ale następnym razem może zostać wywołane celowo.

Tym, co na pewno warto odnotować w tym akcie dekontekstualizacji krzyża, jest skala zjawiska. Rozmach wydarzeń dotarł do wielu ludzi, którzy zaczęli sobie radzić z problemem w dość popularny sposób, czyli humorem. Pojawiło się mnóstwo fotomontaży (nawet z Sad Keanu), rysunków satyrycznych oraz dowcipów, ale wszystkie one mają podtekst obyczajowy lub polityczny. Ani słowa o religii. Ludzie nie naśmiewają się z niej nie dlatego, że żywią szacunek dla religii, tylko dlatego, że religia nie odegrała w tych wydarzeniach wielkiej roli. Obecni na miejscu księża zostali zwyzywani od ubeków (co prawda, nie wszyscy). Krzyż zaistniał nie jako symbol religijny, ale jako symbol fanatycznego oszołomstwa, a jako takiego znacznie łatwiej będzie go wynieść z urzędów. To jeszcze trochę potrwa, ale myślałem, że zajmie jednak znacznie więcej czasu.

Tak się kończy nadużywanie symboli. Ich znacznie rozpływa się na wiele tematów (często odległych od pierwotnego znaczenia) i powoli je tracą. Ale to nie mój problem jest.