2010-03-26

Kompleks mocy

W latach 90. problem chuligaństwa stadionowego i postadionowego (kiedy to rzutkie patrole chuligaństwa przemierzały osiedla w poszukiwaniu ludzi, którzy kibicują innej drużynie, a w przypadku braku kibicowania — pochodzących z osiedla które jest za zespołem, z którym są „kosy”, nie „sztamy”) był większy niż obecnie. Tak mi się przynajmniej wydaje, kiedy jadę swoim pancernym, kuloodpornym samochodem i rzucam groźne spojrzenia na tych ludzi, którzy uciekają przede mną. (Niesamowite, ilu ludzi chodzi po chodnikach.) Ale nie o tym miałem.

Zjawiskiem, które chuligani pięknie obrazowali, był kompleks mocy. W dużym skrócie polega on na tym, że ludzie z kompleksem zbierają się w grupę, która robi się groźna. Czy słyszeliście kiedykolwiek, żeby jeden, samotny chuligan narobił jakichś szkód? Nie. Jeżeli miał do czynienia z twardszym zawodnikiem niż sześciolatek, to odpuszczał. Wracał z kolegami. Obecnie chuligani organizują sobie ustawki gdzieś na odludziach, które nagrywają, prowadzą swoje rankingi — można powiedzieć, że się ucywilizowali. A może tylko ukryli przed oczami gawiedzi? Nie wiadomo.

Zjawisko jednak nie zniknęło. Można je zaobserwować obecnie w Internecie, gdzie poglądowi chuligani przemierzają setki stron (najczęściej blogów), na które się zasadzają i napadają chmarą, próbując zniszczyć takiego delikwenta. Warto zwrócić uwagę, że tylko skrajnie prawicowe oszołomy działają w pojedynkę, wchodząc do siedlisk swoich wrogów i walcząc z nimi niczym święty Jerzy ze smokiem. Cała reszta zbiera się w grupki. W pojedynkę są cienkimi bolkami. Potrafią bardzo uprzykrzyć życie, a co gorsza często wybierają sobie za cele swoich ataków osobniki o słabej psychice (dochodzi do „siły złego na jednego”). W końcu chodzi o podreperowanie swojego ego, nie dyskusję, nie wymianę poglądów. Owszem, internetowi chuligani ubierają to w ten kostium, ale tak samo chodzi im o prawdę, jak stadionowym chuliganom o piłkę nożną.

Jeżeli wierzyć Baudillardowi i jego teorii symulakr oraz historii, żyjemy w czasach ponowoczesnych. Praktyczny wymiar bełkotu znajdującego się w poprzednim zdaniu jest taki, że nie uda się już więcej nigdy uzbierać żadnej większości. Dawniej ludzie dążyli do jakiejś „prawdy”. W czasach ponowoczesnych idea jednej jedynej prawdy się rozmyła, zatem możemy mieć do czynienia tylko z mniejszością wyznającą wybraną przez siebie wersję prawdy; mniejszością, która nie zmieni układu sił (wystarczy przejrzeć gazety, żeby znaleźć kilka przykładów). Oznacza to, że jak dawniej tylko marginalne idee mogły zyskać sobie wyznawców, zbierających się w chuligańskie grupki, tak teraz każde, nawet najrosądniejsze podejście do jakiejś ważnej kwestii może zyskać sobie takich porąbańców. Dlaczego?

Powodem tego jest frustracja. Ci ludzie są po prostu sfrustrowani, choć nie od początku. Zaczynają jako pełni zapału i wiary w sens swoich działań idealiści, ale trafiwszy na obojętność lub niezrozumienie rzeczywistości czasów ponowoczesnych, odbijają się od tego boleśnie niczym od betonowej ściany. Po jakimś czasie pojawia się frustracja (żaden człowiek sobą nie sforsuje betonowej ściany), która zmienia się w rozgoryczenie. I wtedy nasz złamany przez życie idealista trafia na sobie podobnych, również rozgoryczonych tym światem, który ich „odrzucił”. Zebrawszy się w grupę, zaczynają się odkuwać na rzeczywistości, a tak naprawdę na bogu ducha winnych idealistach, którzy są jeszcze pełni wiary i na swoje nieszczęście działają w pojedynkę. Nie pamięta wół, jak cielęciem był. Ta bezsensowna fala przelewa się przez sieć produkując kolejnych ludzi z kompleksami, którzy produkują jeszcze następnych. Horror.

(Powyższy scenariusz nie jest jedyny, czasami ludzie idą po rozum do głowy, na szczęście, ale dołączanie do grupy odbywa się w ten sposób.)

Kiedy mamy już grupę rozgoryczonych przegrańców, którzy nie chcą zaakceptować faktycznego stanu rzeczy, dołączają do nich bezideowcy, choć rówież noszący w sobie jakiś uraz do rzeczywistości. Wiadomo, byle komuś przypierdolić, nie ważne za co. Dość szybko wciągają się w ideologię takiej grupy (a jeszcze wcześniej dobierają taką grupę, do której łatwo się wdrożyć) i ruszają do boju. Biada temu, kto natknie się na taką watahę podczas spokojnego prowadzenia bloga o iluzorycznej fasadzie zwanej ekologią czy zdrowej żywności.

Wydawać by się mogło, że jest się bezbronnym wobec tej pozbawionej jednostkowej woli chołoty, ale na szczęście jest kilka prostych zasad, które pozwolą nam cieszyć się świętym spokojem w naszym zakątku Internetu.

Trzeba pamiętać, że działania ludzi z kompleksem mocy to w Internecie dość klasyczny trolling. (W przeciwieństwie do rzeczywistości stadionowej, gdzie chodziło o przemoc fizyczną.) Zasada numer jeden radzenia sobie z trolami brzmi: nie karmić trola. Nie wolno się wdawać w „dyskusje” z nimi, ponieważ wtedy jesteśmy zgubieni. Nigdy nie dyskutuj z głupcem, najpierw sprowadzi cię do swojego poziomu, a potem pokona doświadczeniem.

Jak sobie dalej radzić, są trzy szkoły: ignorować, jawnie pozwolić działać, banować. Ignorowanie szybko ich wyczerpuje, ponieważ paliwem dla nich są reakcje ofiary. Jawne pozwolenie na działalność odkrywa wszystkie karty („możecie u mnie komentować, ale dopóki Wasze komentarze nie będą rzeczowe, nie zamierzam się dołączać do Waszej zabawy” — można dodać przy tym, że nie wolno obrażać innych dyskutantów) i w trochę dłuższym terminie przypomina to zignorowanie delikwentów, przy czym odchodzą w poczuciu, że zostali pokonani. Banowanie to stara metoda wyrywania chwasta zanim się jeszcze rozpleni nam po ogródku, skuteczna, choć może być źródłem oskarżenia nas o cenzurę. Jeżeli mamy gdzieś taką okoliczność, to banujmy. Ja osobiście skłaniam się do drugiego rozwiązania, ale decyzja należy do każdego z osobna.

Gdy te energetyczne wampiry się wyczerpią, dadzą nam spokój, a także przylepią etykietkę kogoś, z kim nie ma dla nich sensu marnować czasu. Dokładnie to, o co nam chodzi.