Ironiczny lot tupolewa
Siedziałem sobie w fotelu, popijając kawkę, kiedy dziennikarz porannego programu oznajmił, że prezydencki samolot ma kłopoty z lądowaniem. Było już po godzinie 9. Zaczęliśmy się śmiać przed telewizorem, ponieważ problemy z prezydenckim samolotem powoli stawały się standardem, jeśli chodzi o zagraniczne podróże. Chyba zresztą nie tylko my się byliśmy przyzwyczailiśmy.
Chwilę potem gruchnęła wiadomość: problemy z lądowaniem zamieniły się w rozbicie się samolotu. W pierwszej chwili, zamroczony jeszcze porankiem, uznałem, że pewnie wyjdą z tego cało, tylko poobijani. W ciągu godziny od wypadku wszystko było jednak jasne. Zupełnie się nie spodziewałem czegoś takiego.
Przypomniały mi się moje własne słowa sprzed 5 lat.
5 lat wcześniej…
W którymś momencie zgadałem się z panią w osiedlowym kiosku. Potrafiliśmy przegadać nawet 2 godziny, w czasie których nic nie kupiłem. To chyba mała porażka marketingowa. Mieliśmy podobne poglądy polityczne wtedy, co w tym konkretnym przypadku oznaczało czarną rozpacz spowodowaną wyborem Lecha Kaczyńskiego na prezydenta. Wiem, że popularne jest teraz cyklofreniczne odwracanie wszystkiego, co się o nim pisało, ale nie chcę się w to bawić. 5 lat temu byłem załamany. Nie, żeby kontrkandydat był lepszy. Był tylko mniejszym złem (jak i nijakim, patrząc na jego przewodnictwo rządowi).
— Nie można już nic zrobić, prawda? — spytała pani w kiosku.
— Zawsze może pośliznąć się na schodach i w ten sposób sprawa się rozwiąże — odparłem wtedy. — Wiadomo, wypadki się zdarzają wszystkim.
Z powrotem w teraźniejszości.
Właśnie te słowa. Patrzyłem na realizację pomysłu, który rzuciłem żartem w rozmowie. Wypadek. Pomimo iż stało się to na ziemi rosyjskiej, to tylko skrajni spiskowcy dziejowi potrafią doszukać się tam celowych działań. W istocie bardziej niż wypadek pasuje tutaj określenie „gigantyczne zaniedbanie” na kilku polach. Lot w mgłę, na ostatnią chwilę, z taką liczbą ważnych osób na pokładzie. Ale nie o tym miałem.
Gdyby ironia była tancerzem, to by miała teraz swoją gorączkę sobotniej nocy. Prawdopodobnie śledztwo w sprawie wypadku lotniczego — niczego więcej, bez podpinania żadnych martyrologii proszę — wykaże jeszcze kilka ironii losu. To, że prezydent, który tak szafował instytucją żałoby narodowej, co mu wielokrotnie wytykano, sam ją dostał pod koniec. I to niekrótką. O zapytaniu sprzed lat autorstwa jednego z posłów będących na pokładzie w kwestii, czy pilot może nie posłuchać zwierzchnika sił zbrojnych RP, nie będę się rozwodził, bo nie chcę ubiegać śledztwa, ale faktem jest, że pozbyto się pilota, który w Gruzji odmówił lądowania na lotnisku pod ostrzałem. To musiała być spora presja dla pilota, który teraz leciał. Nie ma to jak karać pracowników za kompetencje.
Mnie zastanawiała jeszcze jedna rzecz: całe dowództwo wojskowe tam leciało. Wydaje mi się, że ludzie, którzy są zawodowymi strategami, powinni zaprotestować takiemu rozwiązaniu. Czy to było „jakoś to będzie”? A może raczej „nikt nam nie będzie mówił, jak mamy latać”?
Ludzie walczący o pamięć o zbrodni katyńskiej dosłownie oddali życie za tę walkę. Ilość seansów filmu „Katyń” w telewizjach na całym świecie, a co za tym idzie wzrost świadomości wydarzenia pokazuje, że ta bezsensowna katastrofa ma również jakieś korzyści. Nie wiadomo, ile faktycznie zostanie ludziom w głowach po obejrzeniu ww. filmu, ale w dzisiejszych czasach to i tak coś.
Kolejną ironią, moją osobistą, jest fakt, że do wypadku doszło pod koniec prezydentury, kiedy już przywykłem do jej charakteru, kiedy ta śmierć nic nie zmieniła, nie chroni przed tym, czego tak obawiałem się 5 lat temu. (Po prawdzie Stanisław Lem miał rację, gdy pisał, że nie będzie tak źle.) Jak również ironią jest, że los złożył mi ciało prezydenta w moim mieście, z którym ten nie miał nic wspólnego, nie odwiedzał go, nie mieszkał tu nigdy, nie piastował żadnego stanowiska. Nawet był problem z nadaniem mu honorowego obywatelstwa miasta.
— Masz, chciałeś, to proszę, z dostawą na miejsce — zdaje się mówić jego przewrotność los.
Po raz kolejny przekonałem się, że życzenia nigdy nie spełniają się tak, jak sobie człowiek palnie. Po prawdzie od lat nie wypowiadam życzeń, ale widać te stare wciąż potrafią spłynąć.
Ironia Wawelu polega na tym, że po śmierci nieprzychylne media — chcąc schlebić gawiedzi bardziej niż z poczucia misji, bo wtedy uczyniliby to wcześniej, ale lepiej późno niż wcale — wyciągnęły całe mnóstwo pozytywnych materiałów o prezydencie. Zaczęto mówić o dobrych stronach jego rządów. Było całkiem nieźle. I nagle Wawel. Zakładam, że nieznany mi do dziś pomysłodawca chciał dobrze, ale to pogrzebało szansę na zbudowanie czegoś fajnego.
Następnie Eyafjallajokull dał czadu.
Aż chce się powiedzieć, że wszystko poszło nie tak. Wszystko. Po kolei i w ogóle.
A ironia w stroju tancerza siedziała gdzieś z boku i majdała nogami.