Fear and loathing on Twitter
27 września mija 2 lata, jak bujam się na Twitterze. Jakkolwiek moją karierę jako Aubrey De Los Destinos zacząłem w marcu tamtego roku, to owo podejście do Internetu nie przebiło się do szerszej świadomości (być może z racji na wybór platformy — Ownlog). We wrześniu, po napisaniu pracy licencjackiej, wróciłem i od razu narzuciłem sobie odpowiednie tempo. Na dodatek, niczym Nasza Klasa w 2007 roku, trafiłem chyba w dobry moment, ponieważ zaczęło wtedy przybywać polskich użytkowników Twittera, a nie było na nim jeszcze zgrywusów w naszym języku. W angielskiej strefie była to norma i po polsku też obecnie jest niejeden, ale wtedy czasy były surowe pod tym względem.
(Obecnie może trochę zabawnie to zabrzmi, ale realną alternatywą dla prowadzenia mojej działalności był Blip. Szalone to były czasy).
Zanim przejdę do podsumowania chciałbym podziękować mojej żonie, która podsunęła mi pomysł na niepoważną działalność, którą wcześniej uprawiałem jedynie w waunkach domowych lub pracowych. To ona podsunęła mi myśl, że może warto spróbować na szerszych wodach.
Na początku postawiłem sobie za cel: żadnej polityki. Przez kilka miesięcy się to z grubsza udawało, czasami tylko komentowałem różne wpadki językowe polityków, ponieważ nie było to stricte polityczne. Powodem mojej decyzji była obserwacja, jaką poczyniłem wiele lat wcześniej podczas oglądania w wakacje z kuzynem, znanym alkoholizatorem oraz amatorem innego rodzaju używek, powtórek programów Szymona Majewskiego. Jakkolwiek różna jest ocena śmieszności jego programów (od „bardzo” po „nikogo to nie śmieszy”, z czym ostatnio się spotkałem), to nie miało to w tamtym momencie znaczenia. Siedzieliśmy z kuzynem w fotelach, każdy swoim, i nie zaśmialiśmy się ani razu, ponieważ w całości absorbowało nas przypomnienie sobie, do czego czyni aluzje Szymon w „Rozmowach w tłoku”. Po raptem kilku miesiącach cały kontekst uleciał i tylko z tego powodu dowcipy nie były śmieszne.
Scenariusz załamał się po Smoleńsku, gdzie temat wdzierał się wszystkimi drzwiami i oknami, zmuszając do obrony na różnych frontach. Potem pojawił się krzyż na Krakowskim Przedmieściu i tym podobne. Wpadłem jak śliwka w kompot. W końcu udało mi się od tego uwolnić, ale z zażenowaniem wspominam tamten okres.
Kolejny przełom nastąpił kilka miesięcy, może rok temu. Natknąłem się na angielski tekst o Marku Raczkowskim, w którym autor artykułu napisał, że to, co Raczkowski robi w pierwszej kolejności, to stara się rozśmieszyć, w przeciwieństwie do wielu satyryków, którzy w pierwszej kolejności chcą zmusić ludzi do myślenia, sprowokować, zaszokować, a dopiero potem ubierają to w coś śmiesznego. Marek Raczkowski wg autora tak nie postępuje. Nie wiem, czy to prawda (ale to by pokazywało, dlaczego niektórych wkurza — bo próbują go odbierać jako skandalistę w pierwszej kolejności), ale nie ma to znaczenia. Dla mnie było to olśnienie, ponieważ zauważyłem, że sam staram się w jakiś sposób przemówić do ludzi. Natychmiast przesunąłem ciężar swoich tweetów na śmieszność, często absurdalną. (Nie przepadam za sarkazmem, daje za mało przestrzeni, choć jest dość prosty w stosowaniu). Niejeden raz moje tweety odbierane były jako prowokacyjne, ale prawda jest taka, że nie interesuje mnie ten aspekt podczas komponowania wiadomości. Bardziej bawi mnie specyficzna gra słów czy nietypowe zestawienia pojęć. Wolę wyśmiewać obyczajowość niż konkretnych ludzi.
Ostatnimi czasy lubię pisać tweety tak, żeby rozbawić przedstawicieli przeciwnych obozów, choć każdą z innego powodu. I wszystko to w 140 znakach. Wróciłem też do polityki, chociaż całkiem bezstronnie i na pewno nie z zamiarem potrząśnięcia kimkolwiek. Żywotność jednego tweeta to średnio — jak policzono — 7 minut i nikt do nich potem nie wraca, więc uciekający kontekst nie jest takim problemem (jak również nie byłby w przypadku „Rozmów w tłoku”, gdyby ich nie powtarzać). Poza tym, pisząc trochę nieskromnie, swoją obecnością w tej branży podnoszę poziom dowcipu politycznego, który w Polsce stoi na poziomie poniżej średniej (za dużo taniego sarkazmu, nabijania się z nazwisk, rzeczy typu niski wzrost, insynuowania chorób psychicznych oraz wulgarności po prostu), ale tak to jest, jak amatorzy biorą się za żartowanie.
I to by było na tyle podsumowania. Przyznaję, że wyszło znacznie skromniejsze i mniej barokowe niż sobie to pierwotnie wyobrażałem. Do przeczytania za rok. W międzyczasie zapraszam na Twittera Mastodon.