Masters of the Universe
W piątek obejrzałem „Masters of the Universe”, czyli He-Mana z Dolphem Lundgrenem.
Już pierwsze sekundy wyjebały mi skalę na moim wykrywaczu ejtisów, a mówimy tutaj jedynie o planszy z nazwą studia. Potem zaczyna się krótkim cheesy wstępem przechodzącym w planszę tytułową oraz natychmiastowym zdobyciem zamku Posępnego Czerepu przez Szkieletora. Tak, jeżeli nie znasz historii, to z tego filmu się jej raczej nie dowiesz. Nie żeby to miało większe znaczenie.
Scenografia oraz kostiumy dobrze się zestarzały. Żołnierze Szkieletora (brawa za maskę czaszki) przypominają z hełmu Lorda Vadera, dzięki czemu prawdopodobnie określono film mianem „Conana gwiezdnowojennego”. Gwiezdne Wojny przywodzi na myśl również ścieżka dźwiękowa.
Co ciekawe, dwie postaci kobiece nie mają typowej dla tej stylistyki zbroi w postaci bikini, a coś w rodzaju lycrowego catsuit (choć Teela ma na to coś w rodzaju uprzęży, która na tyłku układa się w stringi, ale wydaje się to niecelowym zabiegiem). Najbardziej roznegliżowaną w całym filmie postacią jest sam He-Man.
No właśnie, He-Man. Im dłużej oglądaliśmy film, tym bardziej widocznym stawało się, że nie ma on tam żadnej szczególnej roli — nie tylko lata pomiędzy pozostałymi postaciami, ale też są długie segmenty, kiedy w ogóle go nie ma. Dodatkowo porzucono całkiem personę Adama, w którą He-Man wciela się w normalnym życiu. Nic więc dziwnego, że poleciał również z tytułu. :]
Ciekawostka: w jednej z ról można zobaczyć 23-letnią Courtney Cox.
Ogólnie na filmie dobrze się bawiłem, wymyślając po które rozwiązanie fabularne sięgną teraz twórcy i ciesząc się, kiedy te najbardziej absurdalne wygrywały (keyboard!), i mogę śmiało powiedzieć, że dostałem od produkcji dokładnie to, czego się spodziewałem. Niemniej jest to film dla łowców pewnego krindżu.
Oryginalna publikacja: 101010.pl/@AubreyDeLosDestinos/111450230553185298