Aubrey De Los Destinos prezentuje

Wilk bez skóry

Zapadka w zamku szczęknęła i drzwi ustąpiły. Na zewnątrz było już ciemno; z mroku mieszkania w świetle jarzeniówek z korytarza wyłoniły się meble. W środku było cicho. Zamknąłem drzwi, zanurzając się w ciemności. Było w tym coś kojącego. Po ciemku, znając mieszkanie na pamięć, dotarłem do pokoju dziennego, w którym była wersalka, ława, ale także biurko z zamkniętym laptopem i duży telewizor na ścianie. Obok znajdowała się sypialnia, w której było tylko duże łóżko wraz z małą ławeczką przed nim, na której składowałem bieżącą rotację ubrań, oraz wbudowana w ścianę szafa. Oprócz tego niewielka kuchnia, której praktycznie nie używałem, i łazienka.

Usiadłem w fotelu przed biurkiem, gdzie rozpiąłem bluzę z kapturem, którą miałem na sobie, i wsunąłem palce przez wycięcie na głowę w podkoszulku, a następnie zlokalizowałem granicę skóry, poniżej której znajdowało się metalowe ciało, wcisnąłem palce pod skórę i zacząłem ściągać swoją twarz. Ustąpiła bezboleśnie. Następnie powiesiłem ją na drewnianej głowie stojącej obok laptopa. W tym momencie zorientowałem się, że nie zasłoniłem okien, które sięgały na całą wysokość mieszkania. Narzuciłem kaptur i podszedłem przy ścianie do okna, a następnie zsunąłem czerwoną roletę do samej podłogi. Wątpliwe, że ktoś mnie widział, szczególnie po ciemku. Chwyciłem stojące na biurku opakowanie buraczanego hummusu, które przyniosłem ze sobą, i poszedłem do kuchni, gdzie włożyłem je do lodówki, obok zapasu klasycznego hummusu, który o wiele łatwiej było dostać. Buraczany trzeba było upolować. Po drodze do łazienki zdjąłem bluzę i w szedłem do środka.

Tym razem zapaliłem światło i zacząłem się przyglądać mojej gładkiej głowy wykonanej z metalu w kolorze tytanu, tylko z grubsza przypominającej kształtem ludzką głowę. Pozbawiona była nosa, a za usta robiła szpara rozmiaru lekko rozchylonych ust. Najwięcej uwagi ludzi, domyślam się, zwracałyby uwagę oczy, które były duże, okrągłe i całe czarne, jeżeli nie liczyć turkusowych obręczy bliżej obrzeży niż środka każdego z oczu. Kiedy ubierałem twarz, ta zasłaniała obręcze. Z jakiegoś narcystycznego powodu obejrzałem, jak co wieczór, swoją głowę z różnych kątów, po czym umyłem ręce i wyszedłem z łazienki.

Wróciłem do salonu. Przez czerwone rolety do środka próbowały przebić się nikłe światła wielkiego miasta, nawet jeżeli były to latarnie miejskiej leżakowni. Oglądanie oświetlonego na czerwono salonu należało do jednego z moich ulubionych zajęć. Byłem w połowie pokoju, kiedy zamarłem, ponieważ nagle usłyszałem:

— To bardzo niebezpieczne, co robisz.

Obróciłem się w stronę wersalki, gdzie siedział Wódz Zagnieżdżony Scope. Zapalił lampę stojącą między kanapą a biurkiem.

— Dobry jesteś. Nie wykryłem twojej obecności.

— To raczej ty nie jesteś dobry.

Wstał z wersalki i kazał mi samemu na niej usiąść, co też uczyniłem.

— Szkoda, że nie dałeś znać. Kupiłbym coś bardziej różnorodnego do jedzenia.

Wódz Zagnieżdżony Scope machnął ręką.

— Nie przyszedłem tu jeść. Opowiem ci historię twojego poprzednika. Podobnie jak ty, ściągał swoją twarz w domowym zaciszu i wszystko było okej, aż pewnego dnia zapomniał się rano i otworzył drzwi komuś, kto nie powinien go takim zobaczyć. Był zaspany i pomimo iż trzymał ją na takim samym popiersiu jak twoje tutaj, to jej nie założył. Stworzyło to bardzo niebezpieczny i trudny do uporządkowania incydent.

— To bardzo proste: nie otwieram nikomu drzwi.

Wódz Zagnieżdżony Scope zrobił zdegustowaną minę. Patrzył na moją twarz stojącą na biurku w milczącym osłupieniu. Nawet kiedy nie miałem jej na sobie, nadal zachowywaliśmy połączenie, więc poruszała się, kiedy mówiłem, chociaż dźwięk wydobywał się z moich ust. A raczej „ust”. Sam rzadko byłem świadkiem tego, ponieważ w domowym zaciszu mówię niewiele, a na sporadyczne rozmowy telefoniczne zawsze wychodzę do sypialni. Jako jednak człowiek, który wiele w życiu widział, Wódz Zagnieżdżony Scope szybko odzyskał rezon.

— To nie jest jedynie twoja prywatna sprawa. Stowarzyszenie nie toleruje tego typu lekkomyślności.

— Moja twarz swędzi mnie od wewnętrznej strony po całym dniu. Nie mogłem spać, więc zacząłem ściągać ją na noc, a potem zaraz po przyjściu.

— Siadanie na twarzy pomaga.

— Tak, wiem, ale wciąż nie znalazłem dobrej dostawczyni tej usługi. Zagoniony jestem.

Wódz Zagnieżdżony Scope westchnął.

— Masz tego typu problem, przychodzisz do mnie. Mam długą listę sprawdzonych osób, z której sobie wybierzesz tyłek takiego kształtu, jaki lubisz.

Przyglądałem mu się chwilę w milczeniu.

— No dobrze. Dostarcz listę, to zacznę się stosować.

Wódz Zagnieżdżony Scope przyklasnął w kolano.

— No! I o to chodziło.

— Czemu zawdzięczam wizytę?

— Tak wpadłem. I bardzo dobrze.

— Jesteś bardzo sumienną osobą nadzorującą agenta.

— Dziękuję.

Wódz Zagnieżdżony Scope wyglądał, jakby coś jeszcze chciał powiedzieć.

— Co?

Wskazał na moje ręce. Miałem na sobie podkoszulek z krótkim rękawem, który odsłaniał, że skóra na moich rękach nie dochodziła nawet do łokci.

— Czy mam rozumieć, że nie masz więcej skóry niż to, co widzę?

— Jesteś surowy dzisiaj.

— Potraktuję to jako potwierdzenie.

— Tak.

Wódz Zagnieżdżony Scope spochmurniał.

— Czy potrzebujesz kogoś, żeby też siadał ci na rękach?

— Mydło z gliceryną pomaga.

— No to?

— Miałem nieprzyjemną akcję podczas misji kiedyś, podczas której utknąłem w kanale wentylacyjnym, ponieważ miałem za dużo ciała. Udało mi się wtedy ujść z życiem, ponieważ zdarłem z siebie skórę. Od tamtej pory noszę jej jak najmniej jak tylko mogę.

Na twarzy Wodza Zagnieżdżonego Scope’a zaczął narastać brak aprobaty.

— Ustaliliśmy właśnie, że tak nie może być.

— Ustaliliśmy jedynie, że mam nie ściągać twarzy w domu. Póki co noszę wszędzie długi rękaw i jest okej.

— Co jakbyś miał misję na basenie?

— Ubrałbym się jak surfer.

— Nalegam na pełen kostium człowieka.

— Rozglądałem się za jakimś, ale z oficjalnych źródeł są same za grube, jak na moje potrzeby.

— Z tym też powinieneś do mnie przyjść.

— Nie wiedziałem, że to problem.

Wódz Zagnieżdżony Scope ostatecznie odetchnął.

— Okej, na to też jest rozwiązanie. Dam ci namiar na doskonałego dostawcę. Powiesz, że jesteś ode mnie, to załatwi to bezgotówkowo.

Wyjął z tylnej kieszeni spodni notes oraz długopis, zanotował coś, wyrwał kartkę z teatralną zamaszystością i podał mi ją. Wstałem i wziąłem ją od niego.

— Dziękuję.

Ruszył w stronę drzwi.

— To pamiętaj tam o twarzy po domu.

— Fejssiterka najpierw.

Odruchowo spojrzał na mnie, ale moja metalowa twarz nie miała żadnej mimiki, więc obejrzał się do tyłu na twarz wiszącą na drewnianym popiersiu. Zachowałem jednak pokerową twarz, a i maska nie naciągnięta na moją głowę zwisała jednak nieco bez wyrazu. Zagryzł wargę.

— No dobra, odpuszczam na ten moment.

Stanąłem w drzwiach do sypialni i powiedziałem:

— Dalej nie idę, żeby żaden sąsiad mnie nie zobaczył.

Wódz Zagnieżdżony Scope zaśmiał się i wyszedł z mieszkania. Zjadłem kolację i poszedłem spać, a następnie spałem do południa, a potem — ponieważ była to sobota — miałem dzień niksen, robienia niczego. Trochę czytałem książkę o nigeryjskich start-upach, trochę słuchałem muzyki typu drone z nienachalnymi syntezatorami, a trochę drzemałem. Na obiad zjadłem dwa banany z masłem orzechowym i popiłem wodą.

Na kartce od Wodza Zagnieżdżonego Scope’a był adres oraz godzina. Od razu sprawdziłem, że to w okolicach magazynów i wyliczyłem czas potrzebny mi do godziny spotkania (18:00). Kiedy nadszedł czas, ubrałem swoją twarz, sprawdziwszy w lustrze, czy dobrze leży, i wyszedłem. Miejsce było dość daleko od mojego mieszkania, ale poszedłem na piechotę, uznając to za dobre ćwiczenie.

Na miejscu — dużym placu otoczonym magazynami z rampami — nikogo nie było. Kwadrans po szóstej zajechała ciężarówka, z której wysiadło dwóch mężczyzn. Wyładowali na środku placu paletę skrzynek z pomidorami i odjechali, nie czekając na nikogo. Jeden z nich obdarzył mnie pozbawionym zainteresowania spojrzeniem. Przez kolejne 15 minut sączyłem powoli kupione po drodze gazpacho i wtedy nadjechał biały furgon należący do eko-bio-newage’owego sklepu naturalnego. Ze środka wysiadła drobna kobieta, która daleka z powodzeniem mogłaby uchodzić za uczennicę szkoły podstawowej, i zaczęła szarpać się ze skrzykną. Wstałem i podszedłem do niej i spytałem, czy chciałaby, żeby jej pomóc. W pierwszej chwili chciała podziękować, ale utkwiła na chwilę wzrok w skrzynce, a potem w furgonie.

— Okej.

Złapałem skrzynkę i zaniosłem do furgonetki. A potem następną. Nie były ciężkie, kiedy wyglądało się na więcej niż podstawówka. Odstawiłem ostatnią i miałem już zagadać, kiedy poczułem ukłucie w ramieniu i straciłem przytomność.

Obudził mnie intensywny zapach gotowanego kalafiora. Otworzyłem oczy i stwierdziłem, że leżę pod stołem, takim jak w amerykańskich jadłodajniach, wciśniętym między dwie ławy obite skajem, w szeregu kilku podobnych. Podniosłem się i poczułem, że boli mnie głowa, aczkolwiek był to bój bardzo dobrze mi znany — z odwodnienia. Dodatkowo trochę kręciło mi się w głowie. Naprzeciwko stolików był bar, a za nim kuchnia. Szyby były zamalowane albo zaklejone białymi arkuszami papieru. Zza nich starało się przebić najprawdopodobniej światło dzienne. Sam lokal przypominał autorską mapę do jakiejś gry doomopodobnej, w której meble, co prawda, nie zaskakiwały kształtem czy rozmieszczeniem, ale wszystko zostało pokryte niedorzecznymi teksturami: różne rodzaje gradientów i rozpikselowane grafiki rodem z MS Painta, jak i cliparty z prezentacji PowerPointowej. Całości dopełniały greckie kolumny; niektóre były niższe i na nich stały kamienne popiersia. Z ciekawości próbowałem podnieść jakiś, ale okazał się być przytwierdzony na stałe, choć jednocześnie nie był to żaden lekki odlew, a najprawdopodobniej beton.

Wtedy zorientowałem się, że odczuwam otępiający ból w okolicach krocza. I nic dziwnego, ponieważ miałem nieustającą erekcję odkąd się obudziłem, a prawdopodobnie i wcześniej. Podszedłem do drzwi wyjściowych, ale były zamknięte. Na razie odpuściłem. Naprzeciwko wyjścia było wejście do toalety. Spojrzałem na swojego członka we wzwodzie i poszedłem tam.

Zapach w środku nie sugerował, że miejsce było w użytku. Czynnym, jak i po fakcie. Wszystko było przykurzone. Spojrzałem w lustro, ale wyglądałem jak ja. I wtedy zauważyłem coś interesującego: spod drzwi ostatniej kabiny z muszlami wystawały czyjeś nogi w eleganckich butach i spodniach garniturowych. Wyglądało na to, że ktoś okazał mi sympatię, zostawiając mnie pod stołem. Ruszyłem powoli w stronę kabiny i już położyłem dłoń na drzwiach i zacząłem delikatnie popychać je do środka, kiedy nagle usłyszałem straszny krzyk. Obróciłem się i ujrzałem biegnącego na mnie mężczyznę. Miał na sobie odrobinę luźny ciemnoszary garnitur i białą koszulę, a także niebieski krawat. Na oczach miał okulary, które wyglądały jak żaluzje. Jego krzyk miał chyba być czymś w rodzaju okrzyku bojowego. W ostatniej chwili skoczył na mnie i złapał za ramiona, ale wykonałem pół obrót i rzuciłem go na ścianę, na której już został.

Odskoczyłem, żeby kontynuować, i wtedy zauważyłem, że ze ściany wystawał jakiś ostry kawałek blachy, na którą go nadziałem. Mężczyzna pluł teraz krwią, a jego długa czupryna opadała mu na okulary.

— Kim jesteś?

Mężczyzna otworzył usta i zaczął coś mówić, ale z jego ust wydobyło się jedynie bulgotanie i więcej krwi. Złapał się za wystającą z jego brzucha blachę i próbował zdjąć z niej, ale po chwili opadł z sił i jego głowa zwiesiła się bezwładnie.

Wtedy usłyszałem klaskanie. Obejrzałem się i zobaczyłem sylwetkę kobiety w luźnej sukience, kurtce skórzanej oraz kręconych włosach.

— Och, to było bardzo ładne wu-wei.

Skłoniłem się lekko.

— Dziękuję.

— Chodźmy stąd. Za dużo w tym pomieszczeniu martwych ludzi.

Obejrzałem się na nogi wystające z toalety, ale nic nie powiedziałem, tylko wyszedłem do restauracji. Drzwi wejściowe były otwarte i widziałem, że jesteśmy w opuszczonym centrum handlowym. Wszędzie walały się śmieci, które z jednej strony wyglądały jak pozostawione za opuszczającymi obiekt, a z drugiej ślady bytności squattersów. Atmosfera miejsca była jednak dość statyczna. Wyszliśmy na zewnątrz i od razu zauważyłem zmianę akustyki. Obejrzałem się na szyby; były zaklejone białym papierem.

Spojrzałem na kobietę. Miała rude włosy i zielone oczy.

— Dawno nikt nie korzystał z tej metody kontaktu ze mną.

— Wódz Zagnieżdżony Scope powiedział, żeby go wspomnieć.

Kobieta skinęła głową ze zrozumieniem.

— Nie trzeba mówić nic więcej. Chodźmy do mojego warsztatu.

— Jesteś tu sama?

Zaśmiała się z satysfakcją.

— Rzuciłam klątwę na to miejsce, więc nieproszeni goście szybko się stąd wynieśli.

— Mam nadzieję, że dopiero po zamknięciu.

— Och, tak. Cały ten kompleks zbankrutował po pandemii, jak zresztą wiele innych. Okazało się, że da się zamawiać wysyłkowo.

Zaczęliśmy schodzić po wyłączonych schodach ruchomych. Wskazałem na restaurację.

— A tamten typ?

— Och, poza usługami czarodziejskimi param się również dominacją finansową. Bardzo przyjemna praca, z domu, nawet się nie muszę rozbierać. Wysyłam mężczyznom różne upokarzające instrukcje, które wykonują i jeszcze mi za to płacą. Ale czasami oczyszczam fundusze typa do zera. Ponieważ w tym momencie mamy już nawiązane relacje — że tak powiem — biznesowe, to proponuję im wykonywanie różnych robótek dla mnie. Ten akurat był ochroniarzem. Kiedy więc dostałam wiadomość od Madeline, że zostawiła cię w Vapor Dinerze, udaliśmy się tam we dwójkę. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, dlaczego cię zaatakował, więc w sumie dobrze, że go zabiłeś; i tak nie bardzo się nadawał do czegokolwiek, smutno konstatuję. Jeszcze by był incydent ze stowarzyszeniem.

— Wódz Zagnieżdżony Scope nie lubi incydentów, więc pewnie masz rację. A ten w kabinie? Ten, którego nogi tylko wystawały.

Czarownica zaśmiała się. W tym świetle jej włosy wydawały się bardziej czerwone.

— Tamten to… Nie mówmy o tamtym.

— No dobrze.

Zeszliśmy na parter i od razu zobaczyłem zadbany butik, i tam też się udaliśmy. Dawny szyld był zerwany i sprejem napisano na nim: „CZARY MARY”. Kiedyś musiał znajdować się tam salon paznokci połączony ze sklepem z kosmetykami, ale obecnie mieściło się tam biuro i warsztat... Spojrzałem na czarownicę.

— Jak właściwie się nazywasz?

— Och, jaki śmiały! Stwierdzam, iż trochę odzwyczaiłam się od mężczyzn, którzy potrafią podjąć tyle inicjatywy. Nazywam się Mary, bardzo mi miło.

Skłoniłem się lekko.

W środku były dwa stanowiska, przy których niegdyś robiono paznokcie; jedno było zawalone różnego rodzaju przedmiotami, podczas gdy drugie było uporządkowane i miało zapaloną małą lampkę. Po przeciwnej stronie była podłużna kanapa i stolik z czasopismami kobiecymi. Z tyłu stał regał na całą szerokość butiku, a na półkach stały słoje z jakimiś substancjami.

Pokazałem na nie palcem i chciałem zapytać, co to, kiedy Mary powiedziała:

— Mikstury. Bycie czarownicą to nadal moje główne zajęcie.

— Na co te mikstury?

— Na zakochanie, na ukojenie nerwów, na więcej pewności siebie, na zaparcie.

— Nie zostawiasz żadnej niszy konkurencji.

Mary zaśmiała się perliście.

— Oj tak.

Usiadła za biurkiem i wskazała na krzesło naprzeciwko. Usiadłem. Mary wyjęła notes i położyła go w świetle lampki. Na tym poziomie centrum handlowego nie było tak jasno i większość warsztaty Mary tonęła w przyjemnym półmroku.

— Dobrze, to co ma być?

W odpowiedzi wstałem i zdjąłem najpierw bluzę, a potem podkoszulek — po raz pierwszy odsłaniając się tak od bardzo dawna — i już miałem powiedzieć, co ma być, kiedy Mary skierowała światło lampki na moje ciało, a następnie, jak w jakimś opętaniu, wspięła się na biurko i zaczęła mnie dotykać.

— To nie boli? Tak mieć wszystko na wierzchu?

— Nie, jest okej, ale potrzebuję skóry. Tylko jest jeden warunek.

— Jaki?

— Musi być bardzo cienka, żeby nie dodawała za dużo objętości.

Mary nie odpowiedziała nic, ponieważ podziwiała moje pozbawione skóry ciało. W końcu oderwała się i obszedłszy biurko, siadła do niego z powrotem i jęła notować.

— Pacjent może się już ubrać.


Hiszpania, 27 lipca — 23 sierpnia 2021