Wilk bezwzględności
W powietrzu unosił się sterylny zapach będący połączeniem lizolu oraz starego moczu, który przez lata wżerał się w fugi pomiędzy białymi kafelkami z delikatnym wzorem. Rozejrzałem się. Przede mną była umywalka, nad którą wisiało lustro poplamione farbą w jednym narożniku. Przyjrzałem się sobie i zmrużyłem oczy. Światło nade mną było wyłączone, ale w pomieszczeniu było jasno. Po lewej stronie znajdowało się okno z mleczną szybą, za którą było jakieś jednolite źródło światła. Obróciłem się. Przede mną znajdowały się trzy kabiny z muszlami. Dwie były otwarte, ale trzecia jedynie lekko uchylona. Podszedłem do drzwi i pchnąłem lekko nogą. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem, ujawniając również jedynie muszlę — białą z czarną deską sedesową. Wziąłem dwa krótkie wdechy. Powietrze było znośne pomimo nieprzyjemnego zapachu, ponieważ było chłodno. Postanowiłem wyjść.
Poczułem uderzenie chłodu na twarzy, wychodząc w długi korytarz pełen identycznych drzwi. Ściany były z gołego betonu, niewykończonego w żaden sposób. Toaleta znajdowała się dokładnie na końcu korytarza, więc nie miałem dylematu, w którą stronę iść. Drzwi do toalety znajdowały się z lewej strony, ale wszystkie pozostałe drzwi z prawej. Tutaj dla odmiany jedynym źródłem światła były ciągnące się pod sufitem białe lampy halogenowe. Podszedłem do pierwszych drzwi i złapałem za klamkę, ale było zamknięte. Drzwi nie wyglądały na solidne, ale kiedy naparłem na nie ze znaczną siłą, nie drgnęły ani trochę. Z wrażenia cofnąłem się do tyłu i oparłem o ścianę i od razu się od niej oderwałem, ponieważ była bardzo zimna. Obróciłem się i przyłożyłem do niej czubki palców i doszedłem do wniosku, że powiedzieć, że była bardzo zimna, to nie powiedzieć nic. Była lodowata, aż promieniała dojmującym zimnem, które wspinało się po moich palcach, a następnie po dłoni. Oderwałem rękę od ściany, kiedy z zimna poczułem w nadgarstku ból reumatyczny. Co ciekawe, suche powietrze nie przenosiło tak temperatury i nie było mi zimno, choć nie byłem ubrany jakoś ciepło. Ruszyłem wzdłuż korytarza. Z początku próbowałem wszystkich drzwi, ale każde kolejne były zamknięte, więc zacząłem otwierać co drugie, co trzecie i tak coraz rzadsze i rzadsze, aż niespodziewanie dotarłem do końca. Korytarz przede mną skręcał w prawo. Zakradłem się ostrożnie, ale okazało się, że to jest nie tyle zakręt, co wnęka, w której były kolejne drzwi; inne od pozostałych. Nacisnąłem klamkę i otworzyłem je.
Na zewnątrz było minimalnie chłodniej, ale pierwszym, co rzuciło mi się w uszy, była cisza. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że lampy halogenowe wydawały monotonne, lecz jednocześnie męczące buczenie. Znajdowałem się w zaułku. Naprzeciwko mnie była ściana pozbawiona okien, jak i jakichkolwiek innych charakterystycznych elementów. Zaraz po lewej znajdował się drewniany płot sięgający może dwóch i pół metra. Na drewnianej skrzyni siedział tam mężczyzna z rękami w kieszeniach i przyglądał mi się wielce czymś rozbawiony. Miał szary płaszcz, trochę zmechacony oraz czarną czapkę wełnianą. Obok niego stała otwarta butelka taniego wina. Spojrzałem w prawo, gdzie ciągnęła się wąska uliczka i stwierdziłem, że nie zaszkodzi podejść do niego w pierwszej kolejności, ponieważ i tak nie będę wracał.
Jak tylko byłem blisko, usłyszałem, że mówi:
— Wąska w pasie, dobrze pcha się.
Czekałem chwilę na ciąg dalszy, ale ponieważ nie nastąpił, postanowiłem się odezwać.
— Słucham?
— Wąska w pasie...
— Tak, słyszałem, ale nie rozumiem.
— No, proszę posłuchać: wąska w pa-sie, dobrze pcha-sie. Sprytne, co?
Milczałem chwilę, ważąc co odpowiedzieć.
— Że się rymuje?
Moje pytanie zmyło uśmieszek zadowolenia z jego twarzy.
— Rymuje?
— Tak nazywa się zabieg stylistyczny, kiedy słowa kończą się na takie same lub bardzo podobne głoski.
Mężczyzna załamał ręce.
— Wszystko już wymyślili.
Skłoniłem się lekko samą głową, wsadziłem ręce do kieszeni i ruszyłem wzdłuż pozbawionej charakterystycznych elementów ściany. Budynek, z którego wyszedłem, był bardziej zróżnicowany i miał szereg okien, których ułożenie korespondowało z drzwiami, które mijałem przed chwilą na korytarzu. Nie mogłem dojrzeć nic w środku, gdyż każda szyba była zamalowana z zewnątrz farbą. Tak idąc, doszedłem do końca budynku po mojej lewej stronie i doszedłem do kamienicy. Budynek był z ciemnobrązowej cegły klinkierowej. W oknach na parterze było ciemno, ale na pierwszym piętrze było nikłe światło. Podszedłem do bramy wejściowej i pchnąłem drzwi, które okazały się nie być zamknięte. W środku minąłem skrzynki pocztowe i doszedłem do schodów. Dalej na wprost była kolejna brama, ale zdecydowałem się skorzystać ze schodów. Wspiąłem się stromymi stopniami na pierwsze piętro, gdzie znalazłem dwoje drzwi. Jedne były zabite deskami, ale za nimi było mieszkanie, w którym również było ciemno. Stanąłem przed jedynymi pozostałymi drzwiami i wcisnąłem dzwonek. Co spójne z resztą stylu budynku, dzwonek miał mechaniczne brzmienie. Po chwili oczekiwania drzwi stanęły otworem. W środku była nieprzenikniona ciemność. Odczekałem krótki moment, żeby dać szansę komuś wyłonić się z tego mroku i zaprosić mnie do środka, lecz wnet pojąłem, iż to nie nastąpi — zaproszeniem były otwarte drzwi same w sobie. Zreflektowawszy się szybko, to ja wstąpiłem w mrok.
Za drzwiami ktoś stał. Sądząc po zapachu perfum, była to kobieta; niewiele niższa ode mnie. Zamknęła drzwi, minęła mnie i ruszyła długim korytarzem w lewą stronę. Czekałem chwilę, żeby lepiej móc się przyjrzeć jej sylwetce w świetle docierającym do mnie z końca korytarza. Miała na sobie przezroczystą, zwiewną halkę, pod którą miała na sobie tylko gorset i buty na wysokim obcasie. Zaimponowało mi z jaką sprawnością porusza się po grubym dywanie, którym była wyłożona podłoga. Nie zwlekając dłużej, ruszyłem za nią. W miarę zbliżania się w stronę światła, ściany nabierały coraz bardziej bordowego koloru. Na końcu czekał duży pokój, którego centralnym elementem było wyścielone aksamitną pościelą wielkie łóżko z baldachimem. Pod ścianą naprzeciwko wejścia stały dwa obszerne fotele z okrągłym stolikiem pomiędzy nimi. Na ścianie nad nimi wisiał landszaft nie wyróżniający się niczym szczególnym; na lewo były kolejne zamknięte drzwi. Z sufitu zwisała kryształowa lampa. W rogu obok łóżka klęczał mężczyzna ubrany jedynie w skórzaną maskę i czarne majtki. Miał spuszczoną głowę, więc nie nawiązaliśmy kontaktu wzrokowego. Pośrodku pokoju stała pani domu — miała krótkie czarne włosy z równą, prostą grzywką i usta pomalowane bordową szminką. W jednej ręce trzymała zwinięty bat, a w drugiej smartfon w kejsie wyłożonym przezroczystymi kryształkami. Kliknęła przycisk na ekranie urządzenia i pomieszczenie nie było już bordowe — ściany zamieniły się w ciemnoszare. Podniosłem wzrok na żyrandol i zauważyłem zdalnie sterowane elektronicznie żarówki. W tym świetle dostrzegłem również, że kobieta ma na sobie również majtki.
Spojrzeliśmy sobie w oczy.
— Czy ma pani rodzinę w Afganistanie?
Kobieta ani drgnęła, tylko podeszła do mnie, kołysząc biodrami, i powiedziała:
— Będzie pan zadowolony. Proszę się rozebrać.
Obróciłem się w stronę mężczyzny w masce. Chciałem coś powiedzieć, ale odurzony zapachem kobiety miałem głowę tylko do rzeczy, które brzmiałyby idiotycznie. Kobieta uśmiechnęła się.
— Mój piesek cię rozprasza? Nie ma problemu.
Ruszyła w stronę mężczyzny, który zaczął przebierać w miejscu jak wystraszone zwierzę.
— Obróć się do ściany i nie stresuj naszego gościa. No już!
Czy to z powodu jego opieszałości, czy dla pewności, ale zaczęła okładać go batem. Nic nie odpowiedział, nawet nie wydał z siebie żadnego jęku. Prawie od razu skończyła i wróciła do mnie. Miała poważną minę.
— Być może pomyliłeś moją zawodową uprzejmość ze słabością. Rozbieraj się.
Zmrużyłem oczy, żeby jej się lepiej przyjrzeć, ale jednocześnie rozpinałem kurtkę i zrzucałem ją z siebie. To samo uczyniłem z podkoszulkiem, butami, skarpetkami i spodniami. Stanąłem przed nią wyprostowany, choć jednocześnie trochę spięty i czekałem. Złapała bat trochę wyżej i pacnęła mnie końcówką rękojeści w penisa. Spojrzała na dół, a ja spojrzałem za nią. Nadal miałem na sobie bokserki; również czarne, jak i wszystko inne.
— W domu też się tak rozbierasz?
Prawie ruszyłem z odpowiedzią na to pytanie, ale zdążyłem się zorientować, że pytanie jest zawoalowaną sugestią. Zsunąłem bokserki i poczułem się trochę mniej komfortowo.
Podeszła do komody pod ścianą i zamieniła bat na szpicrutę. Wróciła do mnie i obeszła kilka razy, w regularnych odstępach uderzając moje pośladki i uda szpicrutą. Stopniowo wprowadziło mnie to w swoisty trans i zatraciłem poczucie czasu. Chłostała mnie, chodząc w kółko, aż nie podnieciłem się całkowicie. Wtedy zatrzymała się przede mną i kazała klęknąć. Uczyniłem to, podczas gdy ona powoli wypięła się i zsunęła z siebie stringi. Sznurek został złapany między pośladkami i walczył przez ułamek sekundy o swoją wolność. Będąc wciąż zgiętą w pół, obejrzała się na mnie. Nasze spojrzenia spotkały się. Zacząłem całować gładką skórę jej pośladków. Najpierw jeden pośladek, ale jak tylko przeniosłem się na drugi wstała i podeszła po raz kolejny do komody, wracając z plastikową butelką jakiegoś żelu. Kazała mi wyciągnąć dłonie i wycisnęła na dłonie lubrykant, którym kazała mi nasmarować sobie członka. Kiedy skończyłem, znowu stanęła do mnie tyłem. Miała nogi blisko siebie.
— Przeleć moje łydki.
Polecenie było na tyle nietypowe, że z powodu przetwarzania go nie od razu zareagowałem. Jak tylko załapałem, klęknąłem szerzej, żeby być niżej. Złapałem jej potężne uda i wcisnąłem penisa między łydki. Ledwie zdążyłem się przecisnąć między nimi, a zaczęła mnie chłostać po udach i bokach.
— Nie mówiłam nic o dotykaniu rękami. Za siebie je.
Teraz sprawa była nieco trudniejsza, ponieważ nie mogłem złapać tak łatwo równowagi. To wpadałem nieco za bardzo do przodu, to prawie całkiem do tyłu. Jakby w odpowiedzi na moje zmagania, kobieta pochyliła się lekko do przodu, aż jej pośladki się lekko rozchyliły. Złapała szpicrutę zębami i chwyciwszy pośladki obydwoma rękami, rozchyliła je bardziej. Pochyliłem się do przodu i dałem złapać swój nos. Zaciągnąłem się ostrożnie i poczułem, że całkiem odpływam. Lekkim potrząśnięciem na boki doprowadziła mnie do porządku. Mając ten jakże doskonały punkt oparcia, kontynuowałem już bez dalszych przeszkód. Cała ta ceremonia była na tyle stymulująca, że nie trwało to długo. Kiedy jednak nastąpił finał, była to jedna z większych ulg, jakie mogłem sobie przypomnieć. Całe to skumulowane napięcie eksplodowało i zaczęło rozlewać się po moim ciele. Kobieta oparła się na śródstopiach i przekręciła lekko nogi, uwalniając mnie. Usiadłem na podłodze, oddychając ciężko. Jeżeli kiedykolwiek odczuwałem jakieś napięcie, to teraz całkowicie mnie ono opuściło.
Kobieta obróciła się i spojrzała na mnie z góry. Jej mina niczego nie wyrażała, co tylko potęgowało jej urodę. Przeanalizowawszy sytuację — a może tylko moją minę — obróciła się i wyszła z pomieszczenia, kołysząc biodrami. Jeszcze chwilę temu traciłbym dla tego widoku głowę, ale teraz w ukojeniu podziwiałem zjawiska falowe jej kołyszących się z lewa na prawo pośladków. Pomyślałem, że chętnie nagrałbym dawanie jej klapsów, a następnie odtwarzał w zwolnionym tempie. Otworzyła drzwi na ścianie naprzeciwko korytarza, którym tu przyszliśmy i weszła do środka.
Chwilę tak sobie siedziałem, ale zacząłem odczuwać, że nie jest tak ciepło w pomieszczeniu. Dodatkowo pozycja, w której byłem, nie służyła moim kolanom. Z cichym jęknięciem z powodu bólu kolan, lecz jednocześnie nadal rozlewającej się po mnie przyjemności zebrałem się i podszedłem do sterty ubrań. Miałem na sobie już bokserki, spodnie oraz skarpetki i zamierzałem naciągnąć na siebie podkoszulek, kiedy z pomieszczenia dominy usłyszałem zaczynającą się audycję. Prawdopodobnie podcast. Prowadzący starał się brzmieć profesjonalnie, ale do tonu jego głosu cały czas wdzierał się sztubacki entuzjazm.
— W dzisiejszym podcaście naszym gościem będzie mężczyzna, który już od wielu lat nosi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę klatkę na penisa. Dzień dobry.
— Dzień dobry.
— Jak to się zaczęło?
— Moja pani kazała mi nosić klatkę. Z początku myślałem, że to na jeden dzień, potem że na tydzień, ale z czasem nie przestawało to...
Przestałem słuchać, ponieważ zobaczyłem, że niewolnik, który klęczał do tej pory pod ścianą, jest na czworakach przy plamie mojego nasienia na dywanie. W rękach miał wilgotne chustki i próbował zebrać mój materiał z dywanu. Naciągnąłem podkoszulek i ubrałem buty i podszedłem do niego. Spojrzał na mnie trochę niepewnie, jakby z wyrzutem albo zakłopotaniem.
— Jestem jej pieskiem porządkowym. To i tak dobrze, że już nie każe mi wylizywać dywanu do czysta.
— Rozumiem.
Ubrałem podkoszulek i z kurtką w ręce znowu zacząłem słuchać audycji. Prawdopodobnie podcastu.
— No dobrze, a proszę opowiedzieć jakąś zabawną historię związaną z gadżetem.
— Jestem biznesmenem i dużo podróżuję. Klatka jest metalowa i wykonana z materiału, który aktywuje te takie bramki na lotniskach. Mogę śmiało powiedzieć, że w życiu nie pokazywałem tyle swojego penisa, co odkąd noszę ten „gadżet", jak to pan redaktor nazwał.
W tym momencie domina wybuchnęła perlistym śmiechem i prawie się zanosiła. Po wcześniejszym doświadczeniu było to ciekawe, usłyszeć ją w innym kontekście. Spojrzałem znowu na mężczyznę porządkującego dywan. Ten spojrzał na mnie i wymamrotał niby do mnie, ale trochę jednak jakby do siebie:
— Szczęściarz, szczęściarz, ileż to bym dał za taką chwilę z łydkami bogini.
Nagle zbladł i spojrzał w stronę pokoju, w którym była domina. Również tam spojrzałem. Stała w drzwiach z rękami opartymi na biodrach. Pogroziła mężczyźnie palcem.
— Oj ty, niedobry, niedobry.
Nagle jakby się odkleiła od podłogi i ruszyła w naszym kierunku z pełną prędkością. Mężczyzna się skulił i zasłonił, ale nie uciekał. Domina stanęła nad nim.
— Przygotuj skórę na plecach, psubracie.
Mężczyzna zaskomlał cicho. Nie było to udawanie żadnego zwierzęcia czy coś, naprawdę zaskomlał. Kobieta zaśmiała się zadowolona z siebie i obróciła się w moją stronę. Podała mi plastikowy worek z koronkowymi majtkami w środku.
— To dla generała. On będzie wiedział, o co chodzi.
— Okej.
— Nie będę zatrzymywała.
To powiedziawszy, pozostała na miejscu, przyglądając mi się. Schowałem worek do tylnej kieszeni spodni i ruszyłem do wyjścia, odprowadzany wzrokiem aż do samych drzwi.
Wyszedłem na korytarz. Świat wydawał się jakichś cichszy, spokojniejszy. Zszedłem po schodach i na dole zastanawiałem się przez moment, w którą stronę iść teraz. W końcu obróciłem się w prawo i wyszedłem bramą, której się wcześniej tylko przyglądałem. Moją rozgrzaną twarz — jestem pewien, że miałem rumieńce — uderzyło zimne i ostre powietrze. Byłem na pustej ulicy. Stało przy niej kilka zaparkowanych samochodów, ale nie było żadnych ludzi. Zszedłem po schodach prowadzących do kamienicy i przeszedłem przez ulicę. Stamtąd obejrzałem się na budynek. Kamienica wyglądała tu całkiem nie na miejscu, wciśnięta między obiekty przemysłowe. Zastanawiałem się, czy na początku była tu sama, czy wyburzono budynki dookoła i ten z jakiegoś powodu został. Dlaczego został? A jeżeli nie, to dlaczego był tu taki samotny? Było w nim coś hipnotycznego, co kazało mi w niego cały czas patrzeć. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że w mieszkaniu dominy nie było żadnych okien. A jednak widziałem światło w jednym. Czy mieszkał tam ktoś jeszcze? Chciałem tam jeszcze kiedyś wrócić.
Nagle zmrużyłem oczy i szybko obróciłem się w prawo, żeby już na niego nie patrzeć. Pomogło. Ruszyłem przed siebie i doszedłem do wejścia na stację metra. Wszedłem do środka i zszedłem na peron długimi schodami. Po drodze towarzyszył mi odgłos automatycznych schodów. Jakaś nierówność w mechanizmie wydawała charakterystyczne uderzenie w tym samym interwale. Na peronie również nikogo nie było. Podszedłem do ławki i usiadłem na niej, ale była zimna, więc od razu wstałem. Wtedy, jak na zawołanie, nadjechało metro. A raczej pancerny pociąg w wojskowych kolorach. Żaden wagon poza lokomotywą nie miał okien, a i ona miała raczej wąskie otwory okienne. Drzwi, które zatrzymały się przede mną, stanęły otworem i ujrzałem młodego żołnierza. Miał na sobie płaszcz, futrzaną czapkę, a w rękach trzymał karabin. Na mój widok stanął na baczność i obrócił się bokiem, żeby zrobić miejsce.
— Zapraszamy.
Spojrzałem w stronę schodów i w drugą stronę, ale nie było nikogo, kto by chciał mnie zatrzymać. Wszedłem do środka. Prawie natychmiast drzwi zamknęły się i pociąg ruszył z delikatnością, której nie spodziewałbym się po tej fortecy na kołach. Żołnierz wskazał na drzwi po mojej prawej.
— Pułkownik czeka w swoim przedziale.
— Dziękuję.
Skłoniłem mu się lekko samą głową, na co on w odpowiedzi znowu stanął na baczność, chociaż sprawiał wrażenie, że zrobił to z braku lepszego pomysłu i był jednak nieco zdezorientowany obecnością cywila.
Za drzwiami były rzędy siedzeń bez przedziałów, zgrupowane po dwa wokół stolików będących przedłużeniem parapetów pod oknami. Przy jednym stoliku siedziało czterech młodych żołnierzy i grali w karty. Na mój widok zamarli na moment i spojrzeli na mnie z oczekiwaniem, ale po tym, jak nie nawiązałem żadnej komunikacji, wrócili do gry. Moja obecność była od tego momentu całkowicie ignorowana. Kiedy przechodziłem do następnego wagonu, przekrzykiwali się głośno o jakąś sytuację w grze.
Następny wagon miał już podział na przedziały. W pierwszym siedziały pielęgniarki w biało-niebieskich ubraniach, ale z długimi pelerynkami i czepkami w kolorze umundurowania żołnierzy. Zauważyłem je, ponieważ dwa przedziały przede mną stało dwóch żołnierzy na warcie i zatrzymałem się, żeby się temu przyjrzeć. Ich przedział nie miał zasłonek zasuniętych, więc mogłem je dobrze zobaczyć. Mój wzrok napotkał surowe spojrzenie siostry przełożonej chyba; nic w jej ubiorze na to nie wskazywało, ale sposób, w jaki siedziała i traktowała przedział jako swój, tak kazał mi ją zaklasyfikować. Nie przedłużając, ruszyłem w stronę przedziału z wartownikami. Za pielęgniarkami był przedział z dwoma mężczyznami w uniformach nawiązujących do mundurów, ale bez żadnych stopni. Jeden miał okulary w ciemnej oprawce i sterczące do góry włosy, a drugi był dokładnie ogolony i miał grubo ciosane rysy, jak typy spotykane w zakazanym kątku szatni na siłowni. Spojrzeli na mnie równie obojętnym spojrzeniem jak i ja na nich. Następny przedział był pusty.
Tak doszedłem do dwóch strażników. Zatrzymałem się przed przedziałem i dopiero kiedy stałem tak dłuższą chwilę, zwrócili na mnie aktywną uwagę. Przedział, którego pilnowali, miał z kolei zasunięte zasłonki. Nie mówiłem nic i po chwili jeden ze strażników otworzył przedział. W środku siedział mężczyzna między czterdziestką a pięćdziesiątką, ale raczej starszy niż młodszy. Miał mocno szpakowate włosy i lekko utytą twarz, ale poza tym sprawiał sympatyczne wrażenie. Mundur nie nadawał mu złowrogiego wrażenia, raczej na odwrót: jego łagodność tonowała militarny charakter. Prawie usiadłem naprzeciwko, ale przypomniało mi się, że mam majtki dominy w tylnej kieszeni spodni, więc najpierw przełożyłem je do kieszeni kurtki. Nie zrobiłem tego niepostrzeżenie i pułkownik zobaczył podarek, co było jasne, bo się w momencie oblizał.
Nachylił się do przodu i spytał sprośnym tonem:
— Mogę zobaczyć, co tam macie?
Zamarłem w bezruchu i patrzyłem na niego przez chwilę , żeby zbudować napięcie, po czym odpowiedziałem:
— To dla generała.
Pułkownik opadł na oparcie zakłopotany.
— Ach, no tak, no tak.
Następnie spojrzał w stronę, gdzie normalnie jest okno i wagon nawet miał framugę, ale zamiast szyby była płyta ze sklejki z nadrukowanym wzorem drewna ze słojami. Pociąg ruszył i pułkownik spojrzał na mnie ponownie.
— Trochę nie byliśmy pewni, czy się pojawicie. Konkretna godzina, konkretne miejsce. W przypadku pociągu nie można pozwolić sobie na zbyt długie czekanie na peronie. Szczególnie naszym pociągiem, rozumiecie. Cała ta agencja holistyczna...
Wykonał ręką bliżej niezidentyfikowany gest.
— Tak działają; miałem kiedyś przyjemność. Nie wiedziałem, że z niej skorzystaliście.
— Oczywiście, nie był to nasz pomysł. Wasz towarzysz nam ją doradził. A może raczej powinienem powiedzieć „doradził".
Mówiąc to, nachylił się do przodu i puścił do mnie oko.
— Rozumiem.
Stan błogości po spotkaniu z dominą nadal trzymał mnie w swoich objęciach i oparłem się w wygodnym przedziale oficerskim i trochę przysnąłem. Obudziło mnie dopiero delikatne szarpnięcie. Spojrzałem na pułkownika. Przypatrywał mi się z uradowaną miną.
— Dojechaliśmy.
— Długo spałem?
— Może z godzinkę. Chodźmy.
Wstaliśmy i wyszliśmy z przedziału, a potem wagonu. Dopiero wtedy zauważyłem, że — w przeciwieństwie do normalnych pociągów — nie ma wyjść z wagonów. Musieliśmy wrócić do tego, którym wsiadłem.
Peron robił wrażenie, ponieważ byliśmy w jakiejś bazie wojskowej. Wszystko było surowe i wyprodukowane z naciskiem na trwałość i użyteczność. Przełożyłem majtki z kieszeni kurtki z powrotem do tylnej kieszeni spodni i ruszyłem za pułkownikiem, który poprowadził mnie labiryntem betonowych korytarzy do jakiegoś laboratorium. Po drodze wszyscy mijani przez nas strażnicy z kałasznikowami stawali na baczność i salutowali pułkownikowi.
W laboratorium zostałem obmacany przez jednego z żołnierzy, czy nie wnoszę niczego, i dopiero potem wpuszczony do środa; pułkownika nie sprawdzono. Zaraz za metalowymi drzwiami były schody na podest, gdzie w pierwszej linii były komputery z ekranami sięgającymi ponad nasze głowy. Pośrodku, między nimi, było przejście, którym można było dojść do samochodu wyścigowego z dużymi spojlerami z tyłu. Pojazd miał bardzo opływową sylwetkę i wyglądał bardziej jak rakieta. Zastanawiało mnie czy samochód w ogóle nadaje się do skręcania, czy tylko osiągania ogromnych prędkości. Przód skierowany był w stronę okrągłego otworu jakiegoś tunelu; niestety nie mogłem dostrzec więcej z miejsca, gdzie stałem.
Do pułkownika podszedł asystent lub ktoś w tym stylu i przekazał na ucho wiadomość, po której pułkownik przeprosił zebranych i wyszedł, zostawiając mnie samego. Czekając na niego, usłyszałem fragment rozmowy z drugiej strony wysokiego komputera.
— Pamiętasz, jak opowiadałeś, że lubisz sobie pierdnąć podczas biegania?
— Tak.
— No więc spróbowałem tego ostatnio.
— I co?
— I nie mam wstępu na salę kardio na siłowni.
Parsknąłem śmiechem i mężczyźni przerwali. Wyjrzeli zza komputera i okazało się, że to było dwóch osobników z przedziału obok pielęgniarek. Typ w okularach miał bardziej zażenowaną minę, podczas gdy ogolony koleżka wyglądał na rozbawionego, choć starającego się to ukryć przed kompanem.
Z opresji uratował nas pułkownik, który przyprowadził ze sobą generała. Generał był gdzieś o dziesięć lat starszy i miał wielki siwy wąs. Podszedł do mnie i miast salutować, uścisnął dłoń. Uczyniłem to niechętnie z powodów higienicznych, ale nie chciałem go urazić i ryzykować mojej misji. Skóra jego dłoni była nieprzyjemnie szorstka.
— Zapewne zostaliście wprowadzeni w szczegóły zadania przez waszego towarzysza.
Dobrotliwa pewność w jego głosie wprawiłaby niejedną empatyczną osobę w zakłopotanie.
— Nie podano mi żadnych szczegółów.
Generał jakby wycofał się, chociaż de facto nie wykonał nawet pół kroku w tył, a pułkownik za nim zrobił zakłopotaną minę. Generał odchrząknął.
— Od czego by tu zacząć...
Uniosłem dłoń w uspokajającym geście.
— Nie trzeba mi wprowadzeń. Wystarczy powiedzieć mi, co mam zrobić.
Moja odpowiedź na chwilę zbiła go z pantałyku, ale po namyśle jego mina zdradzała ulgę.
— Mówiąc w skrócie, musicie wsiąść do stojącego nieopodal pojazdu i dojechać do końca tunelu.
— Okej.
Generał wskazał na pojazd i podeszliśmy do niego. Ku mojemu zdziwieniu — ale i uldze — wyglądało na to, że jest przyczepiony do szyny pośrodku tunelu. Obejrzałem pojazd z przodu i z tyłu. Okazało się, że ma napęd odrzutowy. Zaintrygowany, spojrzałem na generała.
— Po co szyna, skoro ma napęd odrzutowy?
— Widzicie, szyna doprowadza częściowo energię do pojazdu, a częściowo pozwala zapanować nad torem jazdy, ale wciąż jesteśmy w fazie prototypu i trzeba nadal korygować tor lotu. Rozumiecie?
Generał był cały spocony, kiedy to mówił. Po zadaniu pytania patrzył na mnie jak na tykającą bombę. Miałem ochotę na niego huknąć, żeby zobaczyć, jak zareaguje. Przetrzymałem go chwilę, ale w końcu odpowiedziałem:
— Tak.
A jednak nie odetchnął z ulgą.
— Jest jeszcze jeden szczegół.
— Tak?
— Jesteście... no, będziecie szóstym kierowcą. Poprzedni zginęli.
— Jaką śmiercią zginęli?
— Oczywiście bohaterską.
— Rozumiem. A od strony technicznej?
— Stracili kontrolę nad pojazdem. Zostaliśmy poinformowani przez was... to jest, przez waszego towarzysza, żeby nie zdradzać szczegółów tego. Powiedział nam jednak, że zostaliście przygotowani do zadania.
Ciekawe.
— Rozumiem. Zatem zaczynajmy.
Samochód nie miał drzwi, tylko cała góra odsuwała się do przodu. Wyglądało to bardzo filmowo. Wsiadłem do pojazdu i technicy pozapinali mi pasy, a następnie nałożyli naramienniki z jakiegoś kompozytu oraz hełm, który został dość mocno zapięty. Pomyślałem, że osoba z klaustrofobią mogłaby mieć tutaj problem. Technicy kazali mi sprawdzić, czy kierownica pracuje oraz posprawdzać różne inne systemy. Wbrew pozorom, sterowanie było dość proste i sprowadzało się głównie do kierownicy. Nie było żadnych biegów, a dwóch techników od rozmowy na temat siłowni miało kontrolować parametry „lotu". Pomimo iż był to samochód, cały czas wyrażali się o tym jak o locie, nie jeździe.
Jeden z techników stanął nade mną.
— Wszystko w porządku?
Pokazałem uniesiony w górę kciuk.
— Zatem... powodzenia.
Zamknęli właz pojazdu i ruszyłem, zrazu powoli, ale w krótkim czasie pojazd zaczął pędzić jak szalony. Bardzo przypominało to jadę bez wspomagania kierownicy. Cały czas byłem zrelaksowany po spotkaniu z dominą, ale udało mi się spiąć po tym, jak o mało co nie wyrobiłbym na zakręcie i skończył na ścianie. Czubkiem samochodu musnąłem o betonową ścianę korytarza, aż iskry poszły. Po tym incydencie spiąłem się i utrzymałem kierunek. Trasa zrobiła się kręta, ale pojazd nie zmniejszył prędkości. Niedługo potem zaczął się dziwny proceder. Najpierw zobaczyłem czerwoną lampkę na desce rozdzielczej z podpisem ZAGROŻENIE. Przy barierkach nad betonowym kołnierzem, o który przesmarowałem czubkiem samochodu, stały kobiety trzymające swoje bluzki zadarte to góry, tak że było widać ich piersi. Na głowach wszystkie miały kaski motocyklowe. Z racji na pęd nie mogłem dostrzec więcej. Wkrótce jednak dziewczęta zostały za mną, zagrożenie minęło i czerwona lampka na desce rozdzielczej zgasła.
Wyjechałem na bardzo długą prostą, na której kierownica przestała działać, a pojazd dostosował się do szyny, po czym zaczął nabierać prędkości, aż mnie wcisnęło w fotel. Przez chwilę miałem trudności z oddychaniem, a nawet miałem mroczki przed oczami. Wyglądało na to, że zbliżam się do końca tunelu: ściany się w pewnym momencie kończyły i za nimi była ciemność. Złapałem się mocniej kierownicy. Kiedy samochód wjechał w mrok, zobaczyłem błysk przed oczami i na chwilę oślepłem.
Nagle samochód zwolnił z taką gwałtownością, że z kolei rzuciło mną do przodu; pasy boleśnie wpiły mi się w ciało. Wydawało mi się, że trwało to całą wieczność, po czym poleciałem do tyłu i przez długą chwilę dochodziłem do siebie. Kiedy już wiedziałem, gdzie jestem — na razie w samochodzie — wyjrzałem przez okno i bezkresny mrok na zewnątrz spowodował u mnie atak paniki. Bez sensu zacząłem się szarpać z pasami i kaskiem i zacząłem walić w szybę, ale była wzmacniana, więc tylko się uderzyłem. Niewzruszony opór materii wokół mnie jakoś mnie uspokoił. Opadłszy z sił, jąłem analizować sytuację na spokojnie. Przede wszystkim, mrok na zewnątrz nie był nieprzenikniony, tylko szyba pojazdu, która została ubrudzona podczas jazdy, utrudniała rozpoznanie, iż w istocie znajdowałem się w jakiejś jaskini. Zacząłem od zlokalizowania przycisku otwierającego właz nade mną. Cała szyba przesunęła się do przodu. Powietrze było chłodne, ale nie zimne. Odpięcie pasów na spokojnie nie stanowiło wyzwania. Wygramoliłem się z samochodu, ale nogi miałem jak z waty, więc upadłem obok. Odpiąłem kask i go zdjąłem, a potem ochraniacz na szyję i ramiona.
Odpoczywając, przyglądałem się jaskini. Nie wyglądała na dzieło ludzkiej ręki, nie licząc szyny, po której to wjechałem. Szyna kończyła się za krawędzią kawałek dalej takim stoperem jak na kolei, chociaż gdyby auto nie zwolniło, to by to pewnie niewiele pomogło. Wstałem, żeby zobaczyć, czy już się utrzymam na nogach. Po chwili przenoszenia ciężaru ciała z lewej na prawą uznałem, że jest dobrze. I wtedy zauważyłem, że nie jestem w jaskini sam.
Jakieś dziesięć metrów ode mnie, nad krawędzią stał ubrany na czarno mężczyzna. Miał na sobie dżinsy oraz bluzę z kapturem naciągniętym na głowę. Z daleka wyglądał jak cień. Powoli zbliżyłem się na odległość pięciu metrów i zamarłem. Czy miało to sens po tym, jak narobiłem tyle hałasu i potem jeszcze odpoczywałem — nie wiem, ale raczej nie mogło mi bardziej zaszkodzić.
Nie nasłuchiwałem długo, kiedy mężczyzna obrócił się w moją stronę. Pierwsze, co dostrzegłem to oczy — były całkiem czarne; przynajmniej w tym świetle. Dopiero potem zauważyłem jego podobieństwo do mnie. Mógłby być moim bliźniakiem, tylko był chudszy. Prawą rękę miał kieszeni bluzy, a lewą zwiesił wzdłuż ciała. Zaśmiał się pod nosem.
Przestałem się czaić i wyprostowałem się.
— Mamy wspólnego znajomego.
Przyglądał mi się przez chwilę z tępą miną.
"tak"
Zmrużyłem oczy. Było coś dziwnego w sposobie jego mówienia, choć nie potrafiłem określić co.
"mam coś dla ciebie ale musisz podejść"
Zrobiłem krok, potem drugi i poczuwszy się pewnie, podszedłem do niego na odległość ręki.
— Co takie...
Nie dokończyłem, ponieważ okazało się, że w dłoni, która zwisała wzdłuż ciała — a której nie widziałem do tej pory — jest kamień. Uderzenie w skroń oszołomiło mnie i zrobiłem krok w tył i zasłoniłem się rękami, ale na nic. Doskoczył do mnie, złapał mnie za ubranie — w jakiś sposób przemykając między moimi rękami — i uderzył znowu w głowę. A potem od razu kolejny raz. I kolejny. W tamtym momencie nie bardzo wiedziałem, co się dzieje. Upadłem na czworaki i starałem się uciec, ale cios w tył głowy spowodował, że całkiem upadłem. Dłonią zacząłem szukać czegoś, co mogłoby posłużyć za broń, ale napastnik usiadł mi na plecach i dokończył dzieła uderzeniem w tył głowy. Tak umarłem. Plama krwi pode mną zaczęła się powiększać w kałużę, która w świetle jaskini przybrała czarną barwę.
Mężczyzna wstał i otrzepał spodnie. W całym tym zamieszaniu kaptur zsunął mu się z głowy i czuł przez krótko ostrzyżone włosy chłód jaskini. Naciągnął kaptur z powrotem na głowę i kucnął nad moimi zwłokami. Obrócił je i przeszukał kieszenie. Wyciągnął telefon i spróbował zgadnąć kod blokady, ale nie udało mu się. Wybrał tryb Emergency i tam był numer telefonu do Wodza Zagnieżdżonego Scope'a. Zadzwonił.
Wódz Zagnieżdżony Scope odebrał po trzech dzwonkach. Miał pogodny głos.
— Jak tam nasza misja?
"nie wiem jak udało ci się przygotować go tak że syreny nie zabiły go w tunelu ale winszuję"
— Zastanawiało mnie, który z was wygra.
"on nie wiedział że to walka na śmierć i życie"
— To prawda. Najważniejsze, że jesteś w tej rzeczywistości z nami. Mam ci tyle do opowiedzenia.
"okej"
— A, jeszcze jedno.
"tak?"
— Musisz poćwiczyć mówienie tak, jak się mówi tutaj.
— okej czy tak jest lepiej?
— Lepiej, ale to wciąż nie to.
— Okej a teraz?
— Jeszcze nie całkiem.
— Okej, a tak?
— Wspaniale! Twoje umiejętności są imponujące.
— Tani pochlebca. Czy rozmawiam z równoległym wariantem Wodza Zagnieżdżonego Scope'a?
— Nie.
— Nie?
— W przeciwieństwie do ciebie, ja jestem wszędzie ten sam. Jestem we wszystkich rzeczywistościach równoległych, w których istnieję.
— Musi być trudne do ogarnięcia.
— Opanowanie tego zajęło mi siedem lat.
— Rozumiem.
— Musiałem wymienić wszystkie komórki.
— Muszę kończyć.
Mój sobowtór z rzeczywistości równoległej rozłączył się. Teraz, skoro zajął moje miejsce, pasowałoby, żeby również przejął narrację. W końcu ja nie żyłem. Podłoga była zimna i nie chcąc złapać wilka [sic!], usiadł po turecku na moich zwłokach i zaczął oddychać i powoli ale to bardzo powoli zaczął przejmować historię tragicznie zmarłego na służbie agenta i czynić ją swoją i kiedy skończył wstał i przeszukał resztę jego rzeczy przekładając do swoich kieszeni portfel i klucze i parę innych rzeczy
już bez oglądania się na jaskinię podszedłem do pojazdu którym dostał się tu mój sobowtór. spojrzałem na niego jeszcze raz i zacząłem rozważać czy nie wziąć jego kurtki w stylu instalatora kablówki ale po tej walce i leżeniu trupem przez chwilę i po tym jak siedziałem na nim po turecku nie prezentowała się zbyt dobrze. postanowiłem kupić sobie taką samą kiedy dotrę na miejsce. samochód był w dobrym stanie ponieważ w przeciwieństwie do mnie mój sobowtór zdołał wyhamować w porę. przeklęte syreny jak je nazywali w instytucie andrieja zacharowa. trochę przejebana sprawa z nimi ponieważ były to kobiety — żony i córki i matki — żołnierzy oraz naukowców których życia zostały poświęcone podczas prac nad wehikułem międzywymiarowym. zainspirowane nagraniem wideo z wypadku formuły 1 gdzie kobieta pokazując cycki pędzącemu kierowcy doprowadziła do wypadku zaczęły sabotować kolejne rajdy. ryzykowały bardzo dużo przemykając się do tunelu i w istocie dlatego wciąż tam były ponieważ nikt inny nie odważył się tam wejść. wysłano dwa oddziały żołnierzy ale ci zostali tam ponieważ — surprise surprise — były to ich kobiety. co wódz zagnieżdżony scope i mój sobowtór wykombinowali że przejechał tunelem to nie wiem ale będę musiał podpytać
ale najpierw będę musiał zrobić coś z moim sposobem artykułowania. z jakiegoś powodu w tej rzeczywistości mówiłem inaczej. Okej to zacznijmy od dużej litery. A potem dodajmy przecinki, o tak. Będę musiał się pilnować, ale skoro byłem zdolny zabić sam siebie i przejąć jego życie, to ja bym się nie nauczył mówić jak on?
Jak...
ja?
Raz jeszcze spojrzałem na samochód. Jak ja się wydostanę z tej jaskini w pęknięciu międzywymiarowym — to było o wiele ciekawsze wyzwanie.
Hiszpania, 12 lutego — 28 marca 2020